ODCINEK 27 1976 Kalifornia

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 27 1976 Kalifornia

Kalifornia (California - The Golden State)[1] 

Nocą przejechaliśmy przez iluminowane Reno w Newadzie. Reno jest małą kopią Las Vegas. Leży blisko Kalifornii, więc Kalifornijczycy mogą nurzać się w hazardzie, nie łamiąc prawa swojego stanu.

Znowu spanie w samochodzie i o świcie wjazd do San Francisco. Naszym celem było San José[2], gdzie mieszkała Terenia z pięcioletnią córką Kasią i swoją mamą.

Z trudem znaleźliśmy dom na przedmieściach San José i po raz pierwszy zadziwił nas klimat tej doliny. San José leży w centrum Silicon Valley[3], która jest gorąca i wilgotna jak piekło. Bardzo gorąca. I bardzo wilgotna. Okoliczne góry i tereny niezamieszkałe są żółto-brązowe i suche, nie ma nigdzie żadnej zieleni. A przed każdym domem intensywnie zieleni się trawnik i gdzieniegdzie cieszą oko bujne kwiaty. Podlewających nie widać. Wszystko jest zautomatyzowane. O określonej porze włączają się ukryte w trawie spryskiwacze. Skąd my mieliśmy to wiedzieć? W Polsce podlewaliśmy chodząc godzinami po ogrodzie, trzymając „szlauch” w ręce.

Terenia przyjęła nas radośnie, a my mogliśmy odpocząć. Spadło napięcie, które towarzyszyło nam przez sześć dni. Dojechaliśmy szczęśliwie!

Zatelefonowałem do właściciela samochodu, aby mu oddać auto. Była siódma wieczorem. Człowiek, który odebrał telefon, a był to właściciel saaba, nie bardzo wiedział, o czym mówię, aż w końcu stwierdził – Przeszkadza mi pan w kolacji, proszę skontaktować się z agencją. - Następnego dnia agencja też nie była zainteresowana odbiorem auta. A mnie zależało na odbiorze 150 dolarów depozytu! Długo czekaliśmy na załatwienie formalności. Trwało to ponad godzinę, a przypadkowym świadkiem mojej mało sympatycznej rozmowy z bardzo ładną brunetką, był jakiś Amerykanin. Gdy wychodziłem z biura, zwrócił się do mnie - Bitch![4] – komentując w ten sposób zachowanie brunetki.

Nowojorczyków postrzega się ludzi jako mało sympatycznych, zaganianych i niezwracających uwagi na innych; Kalifornia ma zupełnie inną opinię. Wszyscy są tu na luzie, uśmiechnięci i chętni do rozmowy. Musiałem stwierdzić, ze nasze pierwsze kontakty z Kalifornijczykami nie potwierdziły tej reguły. Na szczęście potem było już tylko lepiej.

Z Terenią zaczęliśmy „objeżdżać” najbliższe okolice. Zajęło nam tylko kilka dni, aby stwierdzić, że Kalifornia „to jest to”. To jest ta Ziemia Obiecana. Wszystko było tam najlepsze. Boom ekonomiczny związany z rozwojem przemysłu elektronicznego powodował, że w Kalifornii nie brakowało pracy. Życie kwitło i tętniło, a do tego ten klimat… Jak można chcieć mieszkać w innej części świata, gdy poznało się Kalifornię? Byłem urzeczony i czułem, że jest to miejsce dla mnie. Tak myślałem przez kolejne trzy lata.

Poznaliśmy chłopaka Tereni – Dawida. Dawid Gardner był programistą, ale przede wszystkim surferem (takim prawdziwym, na desce bez żagla) oraz byłym hippisem. Jego luzackie podejście do życia było uwarunkowane przeszłością oraz specyficzną filozofią, która dla nas, komunistycznych realistów była szokująca. Spokój wewnętrzny i luz. Życie jest po to, aby się nim cieszyć. Praca i pieniądze są to tylko smutną koniecznością, aby zapewnić sobie byt. Pracę należy rozsądnie sobie dawkować. Dawid pracował zwykle pół roku, a kolejne pół po prostu „cieszył się życiem”. Ze swoim bardzo poszukiwanym zawodem, mógł sobie na to pozwolić.

Rozmawialiśmy bardzo wiele. Dawid sporo wiedział o Polsce i „naszym” komunizmie od Tereni, ale dopiero my uwiarygodniliśmy tę wiedzę. W rezultacie był szalenie zainteresowany odwiedzeniem Polski. Chciał „dotknąć” komunizmu. - Głównie po to, aby utwierdzić się, że Kalifornia jest „the best[5] – pomyślałem.

Niezależnie od planów odwiedzenia Polski, Dawid zaproponował mi pomoc w znalezieniu pracy, a nawet małą pożyczkę na początek mojego życia w Kalifornii. Ani przez chwilę nie wątpił, że chcę zostać w USA na stałe. Przecież tylko po to Europejczycy i nie tylko oni, przyjeżdżają do Ameryki!

Daleki kuzyn Tereni, pochodzenia polskiego, żenił się z Włoszką. My też pojechaliśmy z Ewą i Dawidem na ślub i przyjęcie weselne, które rozpoczynało się około piętnastej. Z kościoła do miejsca przyjęcia odległość wynosiła ponad 50 mil. To normalne jak na Kalifornię. Goście zjeżdżali się powoli, a ci którzy byli tam wcześniej serwowali sobie z kranika wodę sodową, która udawała szampan, na plastikowe i papierowe talerze nakładali sobie jedzenie i siadali przy długich stołach przykrytych plastikowymi obrusami. A wszystko to w sali przypominającej szkolną stołówkę. Atmosfera była dość ciężka.

Dawid zaproponował wypad na zewnątrz, aby poprawić sobie i nam humory. Wypaliliśmy po jednym i po godzinie, w dobrych nastrojach wróciliśmy do naszej „świetlicy”. Właśnie zbierano naczynia i składano stoły. Koniec wesela. Po dwóch godzinach! Nie mogę nie wspomnieć, że zbierano po 10 dolarów za to przyjęcie.

Jeszcze w Nowym Jorku wykonaliśmy telefon do Wali Krawec, która mieszkała na południu Kalifornii w małym miasteczku o nazwie Browley[6]. Tak daleko, i takim małym, że nie mogliśmy tego miejsca znaleźć na mapie w polskich atlasach. W latach pięćdziesiątych Wala mieszkała, ze swoimi rodzicami, przesiedleńcami z polskiej Ukrainy, koło Pyrzyc. Mieli tam gospodarstwo, którego największą dolegliwością były dostawy obowiązkowe, które odbierały sens tej niekończącej się harówce. Przez przypadek stała się pacjentką ojca Ewy - ginekologa. I od tej pory zawsze twierdziła, to on jej uratował życie. A potem brat Wali, który skończył studia we Lwowie i od czasów przedwojennych mieszkał w USA, ściągnął całą rodzinę do siebie. Stało się to możliwe po odwilży gomułkowskiej.

Od tamtej pory, każdego roku Wala słała kartki bożonarodzeniowe do „ukochanego doktora”, niezapominając włożyć do koperty zielony dodatek oraz zapraszając do złożenia wizyty u siebie. My skorzystaliśmy z załączonego adresu i numeru telefonu.

Wala bardzo ucieszyła się słysząc, że już jesteśmy w Stanach i zaprosiła nas do siebie. – A praca? – pytaliśmy. – U nas pracy nie ma. – odpowiedziała - Możecie być u nas jak długo chcecie. Wszystkiego mamy w bród, ale pracy tutaj nie ma. Przyjeżdżajcie!

Po tygodniu pobytu u Tereni, zwiedzeniu San Francisco i innych obowiązkowych atrakcji tej części Kalifornii, czas było jechać do Browley, tam gdzie mieszkała Wala. Nie bardzo wyobrażaliśmy sobie, co można robić na takim „zadupiu”!!

Zbliżał się również termin spotkania z Lorenem w Los Angeles.

Nocnym autobusem pojechaliśmy na samo południe Kalifornii, przy granicy z Arizoną, na samej granicy z Meksykiem.

Na małym dworcu autobusowym wysiadamy u kresu podróży i uderza w nas „piekło południa”, czyli maksymalna wilgotność powietrza oraz temperatura, jakiej dotąd nie znamy – dużo powyżej 35 st. C. Czeka na nas siwy mężczyzna, w wieku około siedemdziesięciu lat - mocno zbudowany „polski chłop”. Ubrany jest i wygląda właśnie jak rolnik oderwany od ciężkiej roboty. Wita nas poprawną polszczyzną – Wy do Wali Krawiec? Zapraszamy. – Chwyta nasze bagaże i ładuje do amerykańskiego krążownika. – Czyżby Wala wysłała po nas kogoś ze swoich pracowników? – myślę. Wiemy, że Wala prowadzi w Browley własny motel.

Po chwili wszystko się wyjaśnia. Nasz kierowca to Mykoła, mąż Wali, który przeprasza, że wyjechał po nas w niedbałym stroju, ale za kilka dni zaczyna się wielki sezon polowań na bażanty, a wtedy mają mnóstwo gości w motelu, a teraz jest praca od rana do nocy, na nic nie ma czasu, a on praktycznie sam wszystko robi. Skołowani podróżą autobusem, słuchamy oszołomieni, bo nie wiemy, czego się spodziewać. Mykoła dobrym polskim, z akcentem ukraińskim, dużo mówi, ale w taki sposób, jakbyśmy już wszystko wiedzieli, a on opowiada nam dalszy ciąg. Zwraca się do nas z szacunkiem, co później tłumaczył, że też nie wiedział, czego się po nas spodziewać. Takie „państwo” z Polski przyjechało! Takie wykształcone państwo. I na pewno kapryśnie. I z pewnością trzeba ich obsługiwać. I będą nieznośni. Na pewno nie wiedzą, co to praca. Paniska!

Mykoła wyjechał z Polski w 1933 roku, jak sam to opowiadał, w jednym bucie. Z polsko-ukraińskiej wsi, ktoś zabrał młodego i silnego chłopaka w skrajnej nędzy, i zawiózł do Bremen, a stamtąd do USA. Ciężko pracował całe życie, a w końcu stał się właścicielem restauracji, gdzieś w Los Angeles. I wtedy poznał swoją drugą żonę – Walę, która po przyjeździe z Polski w roku 1960, pracowała w fabryce. Pobrali się i dalej razem prowadzili biznes restauracyjny, aż w końcu kupili motel w Browley.

Podjechaliśmy pod biuro „Los Amigos Motel[7]”. Ten motel wyglądał jak większość podobnych w Stanach. Był to długi parterowy budynek, w którym każdy pokój miał własne wyjście na zewnątrz, a ciąg tych pokoi stanowił jeden bok wielkiego podwórza. Wielkie palmy kokosowe stanowiły mały park, na drugi koniec czworoboku zamykał spory basen pływacki, a zanim wysoki mur. Przy wjeździe stał mniejszy budynek typu barak, który mieścił biuro i recepcję motelu, a w dalszej części mieszkanie właścicieli.

Wala powitała nas entuzjastycznie i szczerze ucieszyła się z naszego przyjazdu. W 1976 miała trochę ponad sześćdziesiąt lat, a jej mama, drobna, zgięta wiekiem staruszka, dobrze ponad osiemdziesiąt. Na stole znalazły się natychmiast gotowane i odsmażane ruskie pierogi. W ogromnych ilościach. Ruskie pierogi podane w klimatyzowanym pokoju w małym miasteczku w południowej Kalifornii, gdzie na zewnątrz panował wilgotny upał stanowiły wyjątkowo egzotyczne danie. Danie, które natychmiast połączyło nasze dusze i serca, a żywiołowa rozmowa trwała wiele godzin.

Mama Wali mówiła bardzo poprawnym językiem polskim, Mykoła z silnym akcentem ukraińskim, przy użyciu polskich słów, które już dawno wyszły z użycia, sama Wala mówiła przezabawną mieszanką polskiego, ukraińskiego i amerykańskiego-angielskiego. A trzeba zaznaczyć, że między sobą nigdy nie mówili po polsku! To dla polskich gości podejmowali ten wysiłek. Mama stwierdziła, że Wala nigdy nie nauczyła się mówić dobrze ani po polsku, ani po angielsku, za to zapominała ukraiński. Ale to nie była prawda. Wala miała niebywały dar komunikowania się z absolutnie wszystkimi, których spotykała na swojej drodze życia. To dla nich mówiła takim językiem, jakiego oczekiwali, rozmawiała z ludźmi, aby im sprawić przyjemność, ale bez podlizywania się, czy też schlebiania. Jej charyzmatyczna osobowość zjednywała jej wielu przyjaciół, którzy komentowali, że Wala mówi „funny English[8], którym porozumiewa się w sposób perfekcyjny. Jej angielski daleki był od jakiejkolwiek poprawności, ale dowodził, że cel władania językiem jest głównie jeden: porozumiewanie się z innymi. Często bardzo innymi.

Pytaniom nie było końca. Ewa musiała długo i szczegółowo opowiadać o „ukochanym doktorze”, a Mykoła wtrącał się często: - Gdyby nie pan doktór, to mojej Wali by już nie było!

Mykoła musiał wracać do pracy. Do gospodarstwa. Poszedłem za nim zobaczyć, w czym mógłbym pomóc. Ostro protestował: – Pan Jacek nie przyjechał tu pracować. Pan Jacek przyjechał wypoczywać. Takie wykształcone jak wy nie możecie się przemęczać! – Tylko trochę sarkazmu było w tych słowach. Wydawało mu się, prawdopodobnie, że praca fizyczna jest mi zupełnie obca.

Dostałem do wykonania czyszczenie basenu. Polegało to na usunięciu liści z powierzchni wody, a następnie wyczyszczeniu całego dna specjalnym odkurzaczem z bardzo długą rurą. Takiego urządzenia wcześniej nie widziałem. Na początku było to zabawne, ale okazało się bardziej żmudne niż myślałem. Dzielnie wykonałem zadanie, które trwało około dwóch godzin. Basen był gotowy na przyjęcie gości. No i w końcu przyjął mnie i Ewę na dłuższą chwilę. Do dziś pamiętam, z jaką rozkoszą chłodziłem rozgrzane ciało i duszę.

Wieczorem tego dnia wypiliśmy z Mykołą ogromną butelkę jakiejś wstrętnej amerykańskiej whisky, zaprzyjaźniając się na resztę życia. Mykoła wielokrotnie powtarzał, że nie spodziewał się, że możemy być „tacy normalni”, umiemy pracować i pić też. Generalnie o Polakach sprzed wojny miał złe zdanie, bo pamiętał jak był przez nich traktowany. To były „pany”.

Wala – niewykształcona chłopka spod Pyrzyc, miała w sobie niezwykłą mądrość życiową i wiedzę, która mi szalenie imponowała. O Ameryce wiedziała wszystko. Umiała skorzystać ze wszystkiego, co proponowało jej to rozwinięte i cywilizowane społeczeństwo. Opowiadała nam o swoim stosowaniu diety, gimnastykowaniu się, używaniu kosmetyków i o tym wszystkim, co dla przeciętnego rolnika w Polsce w latach siedemdziesiątych nie istniało - Walu, skąd to wszystko pani wie?

- Na telewizorze mówili.

- Jak pani dokonuje wyborów, co stosować, czego nie kupować, jak się nie dać omamić tym reklamom?

- Patrzę, co ludzie kupują. Rozmawiam z nimi. I często robię inaczej!

Dzisiaj wydaje mi się, że to od Wali właśnie dowiedziałem się najwięcej o Amerykanach, o tym, co różni ich od Europejczyków. To Wala umiała skorzystać z tego, co Ameryka oferowała i zastosować zgodnie ze swoim europejskim rozsądkiem.

Przyszedł czas na zwiedzanie. Mykoła „powoził”, jak sam mówił, swoim krążownikiem. Wyrazem wielkiego zaufania było oddanie mi kierownicy, gdy był zmęczony całodzienną jazdą. Wala potwierdziła, że niewiele osób osiągnęło ten etap porozumienia z jej mężem. Należał do niezwykle nieufnych ludzi, bo tak doświadczyło go życie.

Przez wielką piaszczystą pustynię pojechaliśmy do Yumy w Arizonie (The Grand Canyon State)[9], gdzie zwiedziliśmy więzienie występujące w westernie „15.10 do Yumy”. W stolicy Arizony po raz pierwszy zobaczyliśmy prawdziwy wolnostojący domek Pizza Hut, poznaliśmy smak tej pizzy, zrobiliśmy sobie zdjęcia przy kaktusach wielkości kilku metrów oraz pokonaliśmy wiele kilometrów szosą o gładkim asfalcie, przecinającą piasek pustyni.

W południowej Kalifornii przyglądaliśmy się żniwom buraków cukrowych, podczas których poza kierowcami wielkich kombajnów nie widzieliśmy człowieka na polach „po horyzont”. Zwiedziliśmy wielkie magazyny pszenicy i bawełny – jedna i druga przechowywana na wielkich hałdach na wolnym powietrzu. „It never rains in southern Cailfornia[10] jak mówią słowa przeboju. Rozmawialiśmy ze współczesnym kowbojem na koniu, w pełnym kowbojskim rynsztunku, który doglądał ogromnego stada bydła mięsnego, trzymanego zawsze pod wiatami z trzciny i często polewanego wodą dla ochłody. Stary kowboj pozwolił Ewie dosiąść na chwilę dość rachitycznego mustanga.

Każda z tych „atrakcji” była imponująca głównie ze względu za swoje rozmiary, organizację pracy i zupełnie niewidocznych ludzi obsługujących te wielkie gospodarstwa rolne. Zupełnie jak w PGR-ach, prawda?

Na jeden dzień pojechaliśmy do Meksyku. Mieliśmy jednokrotną wizę USA. Mogliśmy spodziewać się problemów z ponownym wjazdem. Zapewne by tak było, gdybyśmy w samochodzie byli sami. My mieliśmy przewodnika. Mykoła znał absolutnie wszystkich w okolicy. Nawet strażnicy graniczni korzystali przecież z usług motelu Los Amigos, gdy przyszedł sezon polowań. A może nie tylko wtedy.

Mexicali to stolica jednego z dużych stanów meksykańskich. Leży na samej granicy z USA. Byliśmy tam kilka godzin. Zjedliśmy tacos – burritos[11], przejechaliśmy kilka ulic, popatrzyliśmy jak funkcjonuje to miasto i rozczarowani wróciliśmy do domu, do Kalifornii, naturalnie po dwugodzinnym staniu w kolejce na granicy. Przypomniały mi się granice międzypaństwowe w komunie.

To była dość przygnębiająca wizyta w Mexicali, która w ogóle nie pokazała autentycznego piękna Meksyku, potwierdziła jedynie ekonomiczną przepaść między tymi dwoma krajami oraz powody, dla których Meksykanie są gotowi narazić życie, aby znaleźć się po drugiej stronie granicy.

Gospodarze motelu Los Amigos opowiadali nam, że w czasie sezonu śpią zaledwie po kilka godzin, bo pokoje dla gości przygotowuje się w nocy po kilka razy. - Co to oznacza? – naiwnie pytaliśmy siebie.

Właśnie zbliżał się wielki sezon polowań na bażanty i już był czas odciążyć niezwykle serdecznych gospodarzy i udać się w drogę powrotną, tym razem do Los Angeles, gdzie w West Hollywood mieszkali rodzice Lorena.

Wala wyposażyła nas na drogę powrotną we wszystko, co nam było potrzeba i dużo więcej. Dostaliśmy nawet po puchowej poduszce, aby lepiej spać w nocnym autobusie. Rano wysiedliśmy z autobusu prosto w ramiona dwojga starszych osób, którzy serdecznie się z nami przywitali z radosnym komentarzem – Od razu wiedzieliśmy, że to wy. Po tych poduchach. Tylko Polacy tak podróżują. – Poczułem się głupio. Ja, taki globtroter, wyglądałem jak wieśniak z prowincji. Moja duma światowca została dotknięta boleśnie.

Następnego dnia, 31 sierpnia, pojechaliśmy na lotnisko, aby przywitać wracającego z Europy Lorena. Samolot z Niemiec przywiózł komplet pasażerów. Chyba z pół tysiąca. Pierwsze słowa, jakie powiedział Loren wyrażały oburzenie na sposób, w jaki został potraktowany on, Amerykanin, przez amerykańskich celników. Jako nieliczny został wybrany z tłumu pasażerów, przeszukany i potraktowany bardzo nieprzyjemnie. - To niesprawiedliwe - twierdził.

W czasie pobytu w Berlinie Loren zobaczył się z Pawłem, który dojechał tam z rodzicami Ewy. Przy ogólnych trudnościach z komunikacją telefoniczną, dla nich Loren był źródłem informacji o tym, co się z nami działo w Ameryce Wiele nie wiedział, ale sam chciał się dowiedzieć, co się stało z Pawłem i dlaczego nie pojechał do USA razem z nami.

Rozpoczął się fascynujący i jednocześnie najtrudniejszy dla mnie okres podróży po USA. Wielokrotnie miałem odczuć, że nie byłem najmilej widzianym gościem. Całkowity przypadek sprawił, że Loren musiał się nami zajmować. Muszę przyznać, że wykonywał swoje zadanie najlepiej jak umiał, a przecież w „kontrakcie” nie było zapisane, że ma być dla mnie miły.

W Los Angeles spędziliśmy trzy dni. Na jeden z wieczorów zaplanowane było wyjście do wielkiej, bardzo znanej dyskoteki w West Hollywood – „Studio Uno”. Ewa przygotowała się do wyjścia wyjątkowo starannie. Założyła piękną, zwiewną jasnozieloną sukienkę i do tego w tym samym kolorze sandałki na wysokim obcasie. Wyglądała ślicznie. Ja, na luzie,w jakimś czarnym zestawie koszuli i spodni (byłem na etapie noszenia czarnych rzeczy), a na nogach czarne trepy – chodaki. Takie wtedy były modne w Europie. Udaliśmy się w czwórkę, bo był jeszcze z nami kuzyn Lorena, pod dyskotekę. Okazało się, że tego dnia (sobota) wpuszczają tylko tych, którzy mają na nogach pełne buty. Stosowny napis głosił: „Tonight no open shoes allowed.”[12]. W Kalifornii żaden mężczyzna nie pójdzie do dyskoteki w sandałach. A która kobieta wybiera się tam np. w tenisówkach? W upalną noc? Ten sam lokal, we środy wymaga od wszystkich posiadania trzech dokumentów tożsamości ze zdjęciami. Żaden Amerykanin nie nosi tylu przy sobie.

Na razie, my z Ewa, nie rozumieliśmy, o co chodzi. Loren udawał zmartwionego i żałował, że nie wejdziemy do środka. Teraz ja się uparłem. Do domu mieliśmy blisko. Stwierdziłem, że wracamy się przebrać. Ewa miała niepewną minę. Ja zmieniłem buty na jakieś tam sportowe, ale z Ewą był kłopot, nie miała butów, które spełniałyby wymogi. W końcu założyła dżinsy, a od mamy Lorena dostała tenisówki za duże o dwa numery. Czuła się fatalnie, ale robiła dobrą minę.

Studio Uno” była to wielka dyskoteka, druga prawdziwa dyskoteka, jaką w życiu zobaczyliśmy. Pierwszą była „Adam’s Apple[13] w Nowym Jorku, dokąd zabrała nas Renata. I o co poszło w tej dyskotece? Postępuje w ten sposób wiele klubów, które chcą wykluczyć mniej pożądanych klientów, a prawo nie pozwala po prostu napisać „Dziś kobietom wstęp wzbroniony”. W soboty jest to lokal dla gejów, a w środy dla lesbijek.

Loren sprawdzał naszą reakcję. Wydaje mi się, że zachowaliśmy się „światowo”.

Następnego dnia był Disneyland. Z oporami tam jechałem, uważając, że jest to miejsce dla dzieci. Bardzo się myliłem. Bawiliśmy się doskonale korzystając z większości atrakcji, które proponuje ten przeogromny park rozrywki. Każdy z nas zachowuje coś z dziecka do końca życia i chce cieszyć się nie troszcząc się o „wielkie sprawy”. Spędziliśmy tam wspaniały dzień, aż do zmroku, kiedy to rozpoczął się pochód wszystkich postaci disneyowskich z symbolami dwóchsetlecia Ameryki - „America on the Parade[14], z oszałamiającą muzyką. A nad głowami rozbłyskiwały imponujące fajerwerki. Chyba wspanialsze niż te w Nowym Jorku 4. lipca. I tak się dzieje w Disneylandzie codziennie! Oczywiście zmieniają się tematy pochodów. A wszystko to w rajskim klimacie Kalifornii.

Kolejnego dnia byliśmy w Universal Studios – nieczynnej już części hal i planów filmowych, przeznaczonej dla turystów. Oglądaliśmy miasteczka westernowe, mosty, które zawalają się „na rozkaz”, kowbojów spadających z dachów, rekina wynurzającego się z morza i wiele innych oryginalnych scen z filmów. Przewodnik „podlewał” to wszystko odpowiednio pikantnym sosem o aktorach, którzy tu występowali. Był to męczący dzień, po którym przez ponad godzinę szukaliśmy na olbrzymim parkingu, naszego samochodu. Rano byliśmy tam jednymi z pierwszych, nie zapisaliśmy numeru stanowiska, a wieczorem zobaczyliśmy „morze” samochodów.

                Potem było specjalne zaproszenie na żydowskie śniadanie u Lorny, byłej dziewczyny Lorena, jak sam mówił. Piękna dziewczyna, szalenie miła, sporo opowiadała o tradycjach żydowskiej kuchni. Sprezentowała nam ponad dwadzieścia starych płyt (winylowych!), które dla nas były jeszcze bardzo aktualne. Ja zachwycałem się genialną Robertą Flack, a Ewa kochała Cat’a Stevensa.

                Dopytywałem się o ich czasy szkolne i o to, jaki był Loren, gdy był jej chłopakiem. Spojrzała na mnie zdziwiona, a potem zapytała: - Loren, czy ty kiedykolwiek miałeś dziewczynę? 

 

[1] Złoty Stan. Tu odkryto pierwsze złoża złota, a każdej wiosny w całym stanie kwitną złote (!) w kolorze maki.

[2] Czyt.: San houze.

[3] Dolina krzemowa.

[4] Suka!

[5] Najlepsza.

[6] Czyt.: Broułlej.

[7] Motel „Przyjaciele”.

[8] Zabawny angielski.

[9] Stan Wielkiego Kanioniu.

[10] Nigdy nie pada w południowej Kalifornii.

[11] Placki kukurydziane wypełnione pikantnym farszem mięsnym.

[12] Dziś wieczorem nie zezwala się na otwarte buty.

[13] Jabłko Adama.

[14]Ameryka w pochodzie.

Dodaj komentarz