Rozpoczęcie:
Zakończenie:
Nasz dzień w Kep
Trochę znudzeni hotelowym życiem (w domkach pod strzechą), a w tym śniadaniami z menu, postanowiliśmy (nie po raz pierwszy zresztą) udać się na lokalny rynek, gdzie zjemy „po khmersku”.
Trochę trudno się dogadać, gdy w garnkach nie wiadomo, co się znajduje, a my nie chcemy mięsa!
Nawet wyuczone zdanie „…nie jem mięsa…” nie bardzo pomaga i dostajemy, oprócz ryżu, na oddzielnych talerzykach, różne potrawy, które i tak miały kontakt z mięsem!
Trudno! Jak się chce „lokalnie”, to trzeba się pogodzić, że wegetarianizm nie jest tu w zwyczaju.
Ale, wbrew pozorom czysto i smacznie.
Duże porcje po ok. 1 USD.
Za to 1 kg mandarynek (bezgranicznie słodkich) aż 2,5 USD!