Odcinek 07

Ostatni poganiacz na Szlaku Canninga

Odcinek 07

Po czym z uśmiechem na ustach podążyłem pod górę do klasztoru, na kolację.

Podczas kolacji ojciec Alfons, poinformował mnie, że Balgo Hills było misją zarządzaną przez niemieckich misjonarzy z zakonu Palatynów. Potem z szelmowskim spojrzeniem opowiadał o ich roli, w tym miejscu opuszczonym przez boga, która głównie polegała na edukowaniu aborygeńskich chłopców, co jest dobrego w kulturze białego człowieka, zanim doznają swojej plemiennej inicjacji, W tym samym czasie zakonnice z pomocą kilku dziewczyn z Wyspy Kokosowej próbują uczyć aborygeńskie dziewczyny sztuki gotowania i szycia.

Z kolei ja, prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie byłem zaznajomiony z kościołem rzymsko-katolickim, byłem pod wrażeniem poznanych zakonnic, które chociaż nie jadły kolacji z ojcem Alfonsem, bratem Richardem i ze mną, pojawiły się w jadalni po tym, jak skończyliśmy nasz posiłek. Z powiewem świeżego powietrza, niewinności i bezpośredniości bliskiego członka rodziny, jedna z nich zaczęła mnie wypytywać o wszystko. O moje codzienne zajęcia, co robię, skąd pochodzę. Wszystkie pytania padły jakby w pośpiechu. Z trudem znajdowałem odpowiedzi, aby uniknąć przeklinania lub powiedzenia czegoś głupiego. Zauważyłem, że jeden z jej trików polegał na tym, że nagle robiła przerwę w indagowaniu mnie, przyglądała się mi z uśmiechem na twarzy, jakby bawiąc się moim zażenowaniem.

Ojciec Alfons, niech go Bóg błogosławi, przyszedł mi na ratunek, sugerując konieczność odpoczynku po długim dniu w siodle, a ja szybko korzystając z jego pomocy wstałem od stołu i z przeprosinami i skinieniem głowy oddaliłem się.

Następnego wieczoru, po dobrej kąpieli, sprężystym krokiem poszedłem kamiennym grzbietem w kierunku klasztoru. Mając nadzieję zarówno na dobrą kolację w towarzystwie ojca Alfonsa, z jego staromodnym, uprzejmym wdziękiem i na spotkanie z tą zakonnicą i jej intrygującym uśmiechem osoby wszystkowiedzącej.

I tak jak poprzedniego wieczoru, kiedy już talerze zostały opróżnione, te panie w swoich powiewających habitach weszły do pokoju i z całym urokiem młodych kobiet zaczęły zadawać mi wszystkie możliwe pytania. Jak minął mi dzień, czy złapałem jakieś konie, czy jestem szczęśliwy, czy mam siostry. Nagle, jakby znikąd, ta pani od intrygującego uśmiechu, stanęła na wprost mnie i poddając się ogólnemu nastrojowi nieśmiało przedstawiła się jako siostra Damian, matka przełożona. Ja kłaniając się jej lekko przebrnąłem przez formalności typu „miło panią poznać” itp. Zostałem całkowicie onieśmielony jej łagodnym pięknem i intrygującymi oczyma. W tym momencie wydała mi się najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Sama jej obecność, jakby ulotna, z tym delikatnym, szczerym wdziękiem, który dawał mi, po raz pierwszy od czasu, gdy byłem małym chłopcem, prawdziwe poczucie bezpieczeństwa.

Pozostałe siostry nagle zaczęły nawzajem się wypytywać i dyskutując o moim dniu z tą piękną kobietą, z całkowitym pominięciem mnie. Gdy nasza rozmowa toczyła się dalej, tak jak wszyscy młodzi mężczyźni zastanawiałem się, dlaczego ktoś tak piękny, chciałby zostać zakonnicą. No i zadałem jej to głupie pytanie jak to się stało, że została zakonnicą.

Pochyliła się do przodu, poklepała mnie po dłoni i z zadumą powiedziała - Ja, dobrze was młodych mężczyzn rozumiem. Mój ojciec był trenerem koni wyścigowych w Melbourne. Dorastałem pośród stajni. Już nie pytaj więcej.

Od tego dnia, jeśli tylko nadarzyła się okazja, wybierałem najlepszego konia z mojego zastępu, takiego który parskał, wierzgał i sprawiał wrażenie dzikości. Podjeżdżałem prosto do frontowych drzwi jednego z domków z suszonych cegieł, który służył jej jako miejsce pracy i w chmurze pyłu, kurzu i kamieni, zsiadałem z konia. Musiała podobać się jej ta scena, którą odgrywałem, ponieważ zawsze wychodziła na zewnątrz i z najłagodniejszym z uśmiechów, delikatnie karciła mnie jak starsza siostra. Myślę, że oboje cieszyliśmy się moją bezpretensjonalną jazdą kawaleryjską tam, pod palącym słońcem.

Po zagonieniu koni od zachodu i południa misji oraz zgromadzeniu wszystkich spokojniejszych koni pod siodło, które poiły się przy wodopoju, stwierdziliśmy brak większości naszych oznakowanych koni. Wobec tego, wieczorem przed wyjazdem na kolację przywołałem Bulla do naszego ogniska i zapytał go i młodego Mala, czy wiedzieli, gdzie mogłyby być pozostałe konie Bilaluny. Zapewnili mnie obaj, że jakieś trzydzieści mil na zachód od starej misji było w bród dobrej, krótkiej trawy i wody. Zdecydowałem, że rano pojedziemy przyjrzeć się temu i surowo przykazałem młodemu Malowi, żeby wrócił z nocnego balowania przy księżycu przed czwartą rano. Jeszcze raz poszedłem w górę na swój wieczorny posiłek w dobrym towarzystwie.

Wczesnym rankiem, kiedy jechaliśmy w stronę ledwo zapowiadającego się światła dziennego, zobaczyłem dym wychodzący zza ruchomych pagórków wydmowych po mojej prawej stronie i uspokojony widokiem spirali dymu na niebie, przestałem o tym myśleć. Po dotarciu na niewielki szczyt zobaczyłem w tej samej linii ruchomych wydm, ruch koni, których liczba szybko wzrastała.

Zatrzymałem i zacząłem badać ukształtowanie terenu, mając nadzieję, że podejmę właściwą decyzję, zanim te galopujące konie nie znikną z pola widzenia. Przyjrzałem się okolicy i zobaczyłem, że około dwie mile dalej widać płaską przestrzeń i zdecydowałem, że jeżeli zadziałamy odpowiednio szybko i dotrzemy do tego miejsca przed końmi, odetniemy im drogę i zawrócimy je. Wezwałem Bulla i wskazując na tę rosnącą liczbę koni, powiedziałem – Weź dwóch ludzi z najszybszymi końmi i poślij ich na tę płaską, nagą przestrzeń, przed tymi końmi i zawróć je w naszym kierunku. I powiedz im, aby nie próbowali ich zatrzymać, mają po prostu skierować je w tę stronę.

Po zorganizowaniu tego i zanim odjechali galopem, wskazałem w kierunku skąd konie wyruszyły i powiedziałem - Pamiętaj gdy będziecie okrążać te konie, one mogły przestraszyć się tamtych ognisk, więc nie jedźcie zbyt szybko i odetnijcie maruderów.

Gdy on i dwaj jeźdźcy w końcu odjechali, młody Mal, ja i dwaj pozostali kowboje czekaliśmy żeby zobaczyć, co się wydarzy. Dosłownie w mgnieniu oka, dzięki wysiłkowi naszych jeźdźców, naszym oczom ukazało się największe stado koni, jakie kiedykolwiek widziałem. Musiało tam być od siedmiu- do ośmiuset sztuk galopujących, kwiczących i prychających dzikich koni.

I kiedy ruszyły ku nam, odwróciliśmy się i zaczęliśmy cwałować będąc na czele. W tym samym czasie, krzyknąłem   - Trzymaj je w mocnym galopie!

I skierowałem nasze konie w stronę Misji.

Gdy cwałowaliśmy, próbowałem wyobrazić sobie obraz, który stworzyliśmy. Nasza czwórka galopująca w pełnym pochyleniu, na czele ogromnej masy szarżujących koni. Młode ogiery wyrywające się do przodu parskając i rzucając głowami, próbując wyjść na prowadzenie, pociągając za sobą resztę stada.

Na szczęście udało nam się utrzymać mordercze tempo, dopóki, co wydawało się wiecznością, nie zobaczyłem zabudowań Misji, a wiedząc, że brama padoku dla koni znajdowała się po drugiej stronie wodopoju, uznałem, że jeżeli w jakikolwiek sposób chcę zagnać to stado dzikich koni do tego padoku, będę musiał kazać im skakać przez ogrodzenie. Więc galopowaliśmy na wprost dalej z szarżującą masą końskich ciał za nami. Kiedy ogrodzenie padoku stało się widoczne, skierowałem mojego konia w bok i krzyknąłem   - Na bok! Niech lecą! 

Kiedy mój koń zatrzymał się, odwróciłem się w siodle i zobaczyłem, że choć niektóre młodsze ogiery, które były wystarczająco szybkie, aby skręcić tuż za mną i uciec, ogromna większość uderzyła w ogrodzenie, przerwała druty i wpadła na padok, gdzie było już ponad sto spokojniejszych koni i zmieszała się z nimi, z nadzieją, że się uspokoją.

Zobaczyłem, że nadal galopują wkoło, szybko zawróciłem konia i wróciłem do miejsca, w którym ogrodzenie zostało rozerwane. Zsiadłem z konia i pośpiesznie podniosłem druty, dobrze zabezpieczając ogrodzenie. Musiało to wystarczyć, aż do uzyskania więcej drutu z zagrody i zrobienia solidniejszej roboty. Zostawiłem jednego kowboja przy ogrodzeniu, aby żadnemu koniowi nie udało się zawrócić z padoku i próbować uciec. Pojechałem do naszego obozowiska, kazałem Bullowi wymyć i porządnie rozetrzeć nasze konie i przywołałem Burglara, aby złapał i dosiadł jednego wielbłądów i aby pojechał zwolnić tamtego kowboja, zostając przy ogrodzeniu do zapadnięcia nocy.

Nazajutrz rano poszedłem do ojca Alfonsa z prośbą o możliwość skorzystania z placu Misji w celu rozdzielenia koni, które teraz były w mojej gestii. Od razu się zgodził, ale poprosił o dokonanie pewnych napraw, ponieważ plac popadł w smutny stan zniszczenia z powodu braku używania go. Podziękowałem mu i zapewniłem, że wszystko będzie zrobione zgodnie z potrzebami, odwróciłem się, aby odejść, gdy powiedział - Szanowny Panie, wierzę, że są jedna lub dwie stare, pokryte strzechą szopy, w dole przy zagrodzie dla owiec, które również popadły w ruinę i jeżeli jeszcze tam są jakieś bele, które nadają się do użycia, proszę się nie krępować, wyrwać je z tych szop i korzystając z pomocy brata Ryszarda i powozu Misji, zabrać je na plac i dokonać niezbędnych napraw.

Dziękując mu ponownie za jego hojność, pracowaliśmy na zewnątrz i przez następnych kilka godzin, przy pomocy młodego Mala, Bulla i czterech naszych kowbojów i dodatkowo brata Richarda i kilku Mjallów pracowników Misji. Plac dla koni Misji okazał się wystarczająco solidny, aby wytrzymać siłę brykających młodych koni.

W ciągu dnia jeździłem tam i z powrotem przez tereny Misji i po raz pierwszy miałem naprawdę dobrą okazję przyjrzeć się im. Zaniepokoiłem się wyglądem kilku zaniedbanych domów i w mniejszym stopniu domów Mjallów.

Przez następne dwa dni, używając wszystkich umiejętności w ocenianiu i segregowaniu koni, oddzieliliśmy wszystkie nieoznakowane konie, które łącznie liczyły ponad trzysta sztuk, od oznakowanych koni Bilaluny. W czasie tej pracy uświadomiłem sobie, że na terenie Misji brak było możliwości wykonania robót z tak małym zespołem ludzi. To urzeczywistnienie sprawiło, że poczułem, że ci, którzy z matczyną miłością i ojcowską troską starają się tchnąć zasady białego człowieka w starą kulturę Mallów, w zamian otrzymują bardzo mało. Jeżdżąc tam i z powrotem z obozowiska do zagrody zauważyłem też, że poza klasztorem i konwentem dla zakonnic, teren ogólnie był zaśmiecony zarówno śmieciami, jak i ludzkimi odchodami.

Niezmiernie mnie to niepokoiło, bo bardzo polubiłem zarówno ojca AIfonsa jak i jego staromodny urok i wszechogarniające uczucie miłości sióstr.

Kiedy, jakby kierowany przez opatrzność, zostałem podczas kolacji poproszony przez ojca Alfonsa o informację, jaka jest normalna stopa reprodukcyjna owiec. Poinformowałem go, że owce mają ten sam okres ciąży co psy, szesnaście tygodni i mogą z łatwością, jeśli warunki są odpowiednie, mieć dwa mioty w roku, a na pewno jeden. Ojciec Alfons zasępił się i z poważną miną stwierdził, że coś musi dziać się złego z owcami Misji.

Ponieważ po prawie 20 latach i trzodzie początkowo 990 owiec i 20 baranów, populacja owiec nadal wynosiła około 1000 sztuk. Skoro szlachtowano tylko jedną sztukę dziennie dla zapewnienia sobie mięsa, co wyniosło około czterystu rocznie, a zakładając minimalną ilość siedmiuset jagniąt rocznie, to po dwudziestu latach powinni mieć trzodę o około 7000 owiec.

Nie miałem wiedzy o tym, jak dbano o jego owce, więc zaproponowałem, że za jego zgodą, jutro przyjrzałbym się bliżej, aby lepiej zrozumieć jego obawy. Kiedy skończyła się kolacja i mój czas spędzony z zakonnicami dobiegł końca wróciłem do naszego obozowiska, gdzie po rozwinięciu maty i skręceniu papierosa powiedziałem młodemu Malowi, zaskoczony, że jest w pobliżu, o zmartwieniu ojca Alfonsa.

Śmiejąc się wyraził swoje zdanie na temat problemu ojca Alfonsa   - Cholera, czarni zabijają jego owce od lat. Ma szczęście, że w ogóle jeszcze jakieś zostały.

Słuchając Mala przypomniałem sobie moje odczucia na temat ogólnego stanu i warunków panujących w Misji, podjąłem decyzję, że muszę ustalić prawo własności tych dzikich, nieoznakowanych koni. Dotyczyło to kowboja, Bulla, młodego Mala i mnie Zebraliśmy się z Bullem i młodym Malem przy ognisku i głośno, aby wszyscy słyszeli powiedziałem - Jutro, pieczęcią Balgo będziemy znakować około dwieście dzikich koni i przyznawać prawo własności Misji w zgoda? Bull, z uśmiechem rzekł - Malagar, my dać Misja.

Uznając, że mówił za wszystkich zgromadzonych wokół ognisk, powiedziałem - Dzięki.

Potem, potakując głową, odwrócił się i poszedł do swojego ogniska.

Spojrzałem na młodego Mala i zapytałem - Ty się na to zgadzasz? - Uśmiechnął się, zanim powiedział -Ty tu jesteś szefem. Mama często mówiła, że oni są biedni jak muszy kościelne, więc ja mówię - Tak!

Następnego ranka, w drodze na plac, pojechaliśmy do klasztoru i zakomunikowałem ojcu Alfonsowi, że być może trzeba będzie zastosować lepsze zabezpieczenie stada owiec, bo nocami psy dingo[1] mogą wykradać jego owce. Zapalił się do tego pomysłu i dziękując mi za zajęcie się tą sprawą wydał polecenie bratu Ryszardowi, aby załatwił to, co było niezbędne.

Odczekałem, aż wyda instrukcje i poprosiłem go o pozwolenie zabrania z nami brata Ryszarda, na plac dla koni. Chciałem, aby zanotował opisy niektórych koni, a także, aby przyniósł księgę z zapisami hodowli Misji i pieczęć do wypalania oznakowania.

Ulżyło mi, bo wiedziałem, że ojciec Alfons nie jest człowiekiem, który by kogokolwiek podejrzewał o złe intencje. Z uprzejmym uśmiechem odpowiedział - Tak, będzie miał księgę, dostanie ją od razu, a panu jeszcze raz dziękuję za troskę dotyczącą bezpieczeństwa naszych owiec.

Później tego ranka, brat Ryszard notował opis każdego konia, a my znakowaliśmy je pieczęcią 3JN na łopatce. Nadaliśmy Misji Balgo Hills własność stada dwustu sztuk złapanych przez nas dzikich koni.

W trakcie kolacji tego samego wieczoru, poinformowałem księdza Alfonsa o moich działaniach i powodach, dla których zdecydowałem nadać Misji prawo własności dwustu dzikich koni. Przez chwilę wydawał się być zaskoczony, ale potem wyjaśniłem mu jak działa prawo tej ziemi. Zgodnie z prawem ziemi każde zwierzę, które opuściło matkę, wałęsało się wolno bez zarejestrowanych oznaczeń własności, należało do osoby, która je złapała i umieściła na nim zarejestrowany taki znaki. Wyjaśniłem dalej, że kowboje i ja byliśmy tymi, którzy złapali te dzikie konie, co dało nam to prawo do legalnej ich własności. A skoro wszyscy zgodziliśmy się, że to były konie, które biegały wolno w regionie Balgo, Misja powinna mieć prawo do co najmniej połowy z nich. Zgodnie z tymi ustaleniami oznakowaliśmy dwieście sztuk pieczęcią Misji, czyniąc je legalnie ojca Alfonsa, a dokładnie Misję Balgo właścicielami tych koni.

Po dokładnym wyjaśnieniu legalności tego wszystkiego ksiądz wezwał siostry i poinformował je o moich działaniach i ich przyczynach. Zapanowało głuche milczenie, co sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy w ich oczach nie zrobiłem czegoś złego.

Po chwili, gdy dotarło do nich wyjaśnienie tego co zrobiłem, podeszły do mnie podekscytowane, rozweselone młode kobiety, które powiedziały mi, że dla nich, czyli w oczach Kościoła, była to szczera darowizna wielkiej wartości, która uzasadnia ich sytuację i potwierdza ich lokalizację. Natychmiast poczułem zażenowanie, bo mimo iż wyjaśniłem im, że moje działania były podyktowane regułami prawa, a nie darowizną, w głębi serca wiedziałem, że oprócz serdecznych uczuć dla zakonnic i ojca Alfonsa, głównym powodem była chęć ulżenia ciężkiemu życiu siostry Damian. Z pewną dozą poczucia winy zacząłem się bronić się przed tym wychwalaniem mnie, a wtedy siostra Damian zainterweniowała biorąc mnie za ramię i wyprowadzając mnie na ganek, podziękowała mi za moją decyzję i życzyła mi dobrej nocy.

Następnego ranka, gdy Bull był już zadowolony, że zebraliśmy wszystkie nasze konie pod siodło, a pozostałe dzikie zostały oznakowane, przygotowałem się do powrotu do Bilaluny. Tak więc, gdy wielbłądy były już objuczone, a konie gotowe, podjechałem pod górę do klasztoru, aby pożegnać się i podziękować ojcu Alfonsowi za jego staroświecką gościnność. Potem z poczuciem niezręcznego zawstydzenia pojechałem pożegnać się z siostrą Damian, kobietą, do której czułem coś szczególnego. Kiedy wyjeżdżałem zza narożnika jej domu z suszonych cegieł, zobaczyłem ją czekającą na mnie w jego cieniu, moje emocje sięgnęły zenitu. Mój koń zaczął niecierpliwie rzucać głową w górę i w dół, a ja zdejmując kapelusz powiedziałem - Dzień dobry Siostro.   - Kiedy już nie mogłem opanować swoich uczuć patrząc na nią, ochryple wyszeptałem - Siostro, naprawdę nie wiem jak się z tobą pożegnać, więc życzę ci wszystkiego najlepszego i do następnego spotkania.

Uśmiechnęła się, a potem cichym, łagodnym głosem powiedziała - Dzień dobry, Don. Ja też bardzo polubiłam twoje kawaleryjskie zachowanie w ciągu ostatnich kilku tygodni. Życzę ci teraz bezpiecznej podróży i uważaj na siebie. Do widzenia.

Ze łzą kręcącą się w kąciku oka, szybko zawróciłem konia i kłusując z powrotem do obozowiska, rozpocząłem podróż powrotną do Bilaluny.

[1] Dingo zabijają tylko tyle zwierząt, ile potrzebują, żeby się wyżywić. Ewentualny nadmiar pożywienia zagrzebują w ziemi na później. Zupełnie inaczej zachowują się kiedy uda im się przedostać do ogrodzenia z owcami. Całkowicie bezbronne i nie mogące im uciec owce są przez nie zabijane jakby dla zabawy. Uśmiercają wtedy o wiele więcej owiec niż potrzebują do wyżywienia, co stanowi główny powód tępienia ich przez hodowców zwierząt. Straty powodowane przez te zwierzęta wynoszą 0,02%.

Dodaj komentarz