Odcinek 18

Obłaskawiając Życie. Moje rozmowy z Adrianem

Odcinek 18

Rozmowa siedemnasta.

Yangon, 13. grudnia

- Po porannych chłodach okolic jeziora Inle znowu wpadliśmy w męczący, wilgotny upał Yangonu.

- Po raz pierwszy oglądamy to miasto za dnia miasto i okazuje się być zadziwiającą mieszaniną wszystkich kolorów Azji, które mocno rzucają się w oczy. To ruchliwe, hałaśliwe, zakopcone spalinami i zakurzone miasto tętni pełnią życia i nieodparcie przenosi nas w czasy kolonialne, mimo iż dawno przestało być czyjąkolwiek kolonią.

- Kolejny raz zdziwiłem się, że wyglądające na brudne, to biedne miasto nie śmierdzi.

- Największa w Myanmarze pagoda – Shwegadon robi niesamowite wrażenie przed i po zachodzie słońca. Ten ogromny teren, który zajmuje, służy mieszkańcom nie tylko jako świątynia, ale również jako miejsce rekreacji, których nie ma zbyt wiele w Yangonie.

- Dlaczego zdecydowałeś się na prywatnego przewodnika po Shwegadonie?

- Pan Win ujął mnie swoim dobrym angielskim oraz tym, że użył stosowane tu powiedzenie: „Pomogę wam, jeżeli wy mi pomożecie”.

- Zamiast prosić o pieniądze. Żebranie jest poniżej ich godności. Są dumni, mimo wielkiej biedy.

- No właśnie. Jak się potem wyjaśniło, Wim jest po studiach ekonomicznych, ale bez pracy. Oprowadzanie po świątyni to jego jedyne zajęcie.

- Sporo dowiedzieliśmy się o Myanmarze dzięki niemu.

- Od niedawna ma odwagę rozmawiać z turystami o polityce bez ściszania głosu.

- Zmiany nadchodzą.

- Dla niego zbyt wolno. Ma pretensje do noblistki i przywódczyni opozycji Aung San Suu Kyi, że odkłada wszystko do czasu wyborów w 2015.

- Teraz to były tylko wybory uzupełniające, dzięki którym weszła do parlamentu.

- Młody jest i niecierpliwy. Pochodzi z krańcowo biednej rodziny ze wsi, gdzie nie ma wody, prądu, a pole orze się radłem!

- Pracuje w stolicy i pomaga finansowo rodzinie.

- Bez jego wsparcia nie daliby sobie rady. Opowiadał nam też o historii Myanmaru, i wyjaśniał również zawiłości polityki tego kraju, która w pewnych momentach przypomina naszą z lat 1970 - 1989.

- Z ta różnicą, że z gospodarką z XIX wieku!

- Win z wielką nadzieją patrzy w przyszłość i  wierzy, że demokracja tutaj też zawita, a np. telefoniczne karty startowe SIM nie będą kosztowały 500 dolarów, w kraju, gdzie zarabia się zaledwie kilkanaście dolarów miesięcznie.

- To jest metoda na odcięcie obywateli od świata!

- Widziałeś, z jaką radością przyjął od nas aparat fotograficzny na filmy światłoczułe, który zabraliśmy z domu, aby się go pozbyć?

- Dla niego lepszy taki niż żaden.

- Obiecał, ale jak dotąd nie przysłał zrobionych nim zdjęć.

- O gejach nie chciał rozmawiać?

- Nie podjął tematu, mimo iż pytaliśmy go jak dotrzeć do klubu gejowskiego niedaleko naszego hotelu.

- Którego nigdy nie znaleźliśmy.

- Bo go tam nie było. Może już nie było.

- Skojarzyło mi się to z czymś.

- Z kim, z czym?

- Z klubami gejowskimi w Polsce. W którym z nich byłeś po raz pierwszy?

- I na pewno w najważniejszym dla mnie, bo ma również związek z tobą. Ale zanim cię poznałem, wybrałem się tam z Andrzejem, z Amerykaninem Jamesem, który uczył w mojej szkole – PROGRESSIE - i jego chłopakiem Tomkiem, na sylwestra na początku lat dziewięćdziesiątych.

- Do motelu Galery pod Jelenia Górą.

- Nasz związek z Andrzejem chylił się już ku upadkowi, ale ja sam nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy. Choroba alkoholowa Andrzeja przybierała na sile. Napady depresji na przemian z euforią pojawiały się coraz częściej. Najtrudniejsze do zniesienia były jego ataki na mnie.

- Ataki zazdrości?

- Nie bezpośrednio. Myślę, że bardzo męczyła go moja aktywność (nadaktywność?) zawodowa, towarzyska i każda inna.

- Seksualna???

- Może też. Wróćmy jednak do Galer. To był nasz pierwszy sylwester w Polsce wyłącznie w towarzystwie gejowskim; zabawa była wspaniała.

- No, no.

- Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Było bardzo grzecznie, bo w większości to były pary, które przyjechały w grupach swoich przyjaciół, z różnych miast w Polsce.

- Co tam się wydarzyło?

- Poza autentycznie świetną zabawą do samego rana, z rewelacyjnymi fajerwerkami i dobrym jedzeniem, nic specjalnie szczególnego. Robiłem zdjęcia tańczącym parom, grupom przy stolikach, a także następnego dnia podczas śniadania noworocznego wszystkim tym, którzy się zjawili.

- Niezła kolekcja.

- Żebyś wiedział. Do tego z adresami, bo obiecałem wysłać odbitki.

- Co to za słowo „odbitki”?

- Brzydkie, co? Tak, tak, wtedy były jeszcze odbitki. Z kilkunastu osób tylko jedna podziękowała mi. Listownie. Dodając swój numer telefonu we Wrocławiu, na wypadek…

- I wypadek się wydarzył?

- Wiele miesięcy później.

Dodaj komentarz