Odcinek 22

Obłaskawiając Życie. Moje rozmowy z Adrianem

Odcinek 22

Rozmowa dwudziesta pierwsza.

Bali, 25. grudnia 

- Już czas, abyśmy odpoczęli na północno-wschodnim krańcu Bali, z dala od zgiełku Kuty i Saminyaka, w przepięknym ośrodku Au Naturel.

- Co to znowu za słowo „ośrodek”? Chyba z głębokiej komuny. To jest piękny hotel z czterema luksusowymi bungalowami, a to się teraz nazywa „resort – spa”, dla tych, którzy chcą poodpoczywać sobie biegając na golasa w zamkniętym dla intruzów miejscu.

- Au Naturel - w dowolnym tłumaczeniu znaczy bliżej natury. Taką atmosferę zapewnia właśnie nasze spa, skoro nie podoba ci się „mój” ośrodek. Cisza, spokój, daleko od sklepów, restauracji, za to blisko natury, pośród śpiewu ptaków i wieczornego kumkania żab.

- Rechotania, powiedziałbym. Dla zainteresowanych jest też siłownia i sala masażu.

- Ta sala w żywych kolorach kwiatów, wypełniona delikatnymi zapachami ziół i korzeni z lekką bryzą poruszającą zasłonkami jak mgiełka spadającymi z sufitu, a oddzielającymi stół do masażu od pięknej wanny, a także delikatna muzyka w tle, od wejścia sprawia magiczne wrażenie.

- A co powiesz o masażyście?

- Podglądałeś mnie w czasie masażu! Super miły chłopak i taki sobie masażysta. Dwudziestoparolatek żonaty, z dwojgiem dzieci, żeby było jasne.

- Żadnych wrażeń innych niż relaksacyjne?

- Chcesz wiedzieć, czy podnieciłem się w trakcie masażu, skoro masowany leżałem na golasa, a masażysta dokonywał różnych „operacji” wokół wszystkich części mego ciała?

- Na szczęście masażysta jak i cała obsługa nie pracują na golasa.

- Jeszcze raz przypomnę, że centrach naturystycznych reguły są klarowne: pracownicy nie mogą być obiektami seksualnymi.

- Czasami szkoda.

- Co ci chodzi po głowie! Podsumowując, łatwiej docenia się urodę natury z perspektywy luksusowego spa, gdzie wszystko urządzone jest dla wygody zblazowanych turystów.

- Trafiliśmy tu, gdyż pół roku temu, przez Internet, wykupiliśmy okazyjnie pakiet atrakcji na Bali nie bardzo wiedząc, co nas tu spotka. Trafiliśmy nieźle. Podoba mi się tu.

- Mnie się podoba to, że nie jest to miejsce wyłącznie dla gejów, ale przede wszystkim dla naturystów. Reklamuje się jako „clothing optional”, co tłumaczy się jako „strój opcjonalny”, czyli można go mieć na sobie lub nie.

- Podoba mi się też, że pięcioro gości (w tym my) – para Australijczyków i Timorczyk obsługiwanych jest od rana do nocy przez małą armię pracowników. Zawsze uśmiechniętych i zadowolonych z życia. 

- Ubawiłem się, gdy Sharron – Australijka powiedziała, że znaleźli to miejsce w Internecie reklamowane jako „straight friendly”. Jak dotąd ciągle stosuje się łaskawe „gay friendly”, czyli miejsce, które jest przyjazne dla gejów. Po raz pierwszy usłyszałem określenie „przyjazny dla heteryków”. Przynajmniej w ten sposób zrównuje się nas w prawach do decydowania, kto może być dopuszczony do tajemnego grona gejów.

- O małżeństwie Sharron i Wayne’a możemy porozmawiać w Australii, bo zaprosili nas do spotkania się tam po Nowym Roku.

- W każdym razie wigilia Bożego Narodzenia spędzona z nimi w spa Au Naturel miała swój urok.

- Dobrze, że przynajmniej mieliśmy na sobie sarongi. Bo na golasa byłaby to przesada.

- Strój był indonezyjski i takie było jedzenie, ale polskie sianko, opłatek oraz grająca pocztówka z kolędą też były na stole. Twoja mama zadbała o to, abyśmy mieli ojczyźniany akcent ze sobą.

- Nasi Australijczycy cieszyli się z poznania polskiej tradycji wigilijnej.

- W Indonezji, a szczególnie na Bali, gdzie przeważają hinduiści, wieprzowina i kurczaki stanowią podstawę jedzenia.

- Nie smakował mi lunch w jednej z lokalnych restauracji IBU OKA, która powinna być bardzo "lokalna", czyli tania, a okazała się typową pułapką turystyczną z zawyżonymi cenami.

- Ten typ restauracji nazywa się „warung”. Ma tam być dobre, lokalne jedzenie. W IBU OKA, czyli w Pieczonym prosięciu serwują tutejszy przysmak, czyli świńską rąbankę z pieczonego prosiaka, w różnych postaciach. 

- To nie moje jedzenie.

- Ale spróbować trzeba było.

- Może porozmawiamy o twoim gotowaniu.

- Cóż to za ekscytujący temat!

- Jak dla kogo. Teraz wszyscy gotują na ekranie TV i nie tylko. Umiesz gotować. Skąd ta umiejętność i czy sprawia ci to przyjemność?

- Przez kilka pierwszych miesięcy pobytu w Szwecji skazany byłem na suche jedzenie w postaci kanapek i ewentualnie pieczonego kurczaka. Jedno i drugie mi zbrzydło. Jedzenie „na mieście” nie wchodziło w grę, bo nie było mnie stać na bywanie w restauracjach. Poza tym chleb szwedzki jest dla mnie niejadalny, bo pszenny i słodzony, a ciemny – z kolei zbyt drogi. Zacząłem więc od pieczenia chleba na drożdżach i kwaśnym mleku z mąki pszenno-żytniej. Na marginesie – kwaśne mleko w Szwecji jest najpyszniejsze na świecie. Na polu pieczenia chleba odniosłem sukces – wszystkim znajomym bardzo smakował. Piekłem więc co tydzień i mroziłem nadmiary.

- Pieczenie chleba to skomplikowana procedura, ale to jeszcze nie gotowanie!

- Zacząłem od gołąbków. I tu porażka była spektakularna. Nie wiedziałem, jakie tam w środku ma być mięso i nie wiedziałem, że ryż gotuje się przed zmieszaniem z farszem. Z wielkim trudem zrobiłem te kapuściane zawijasy wypełniając je mielonym mięsem wołowym zmieszanym z sypkim ryżem.

- Były nieudane?

- Były niejadalne. Kapusta twarda, ryż niedogotowany, a całość nie do przeżucia. Ale pierwsze kroki zostały zrobione.

- A przepisy?

- Pewnie myślisz o Internecie? Nie miałem komputera, a słowo „Internet” było mi obce. Widzisz, jaki jestem stary! Na szczęście moja mama przysłała mi „Kuchnię polską”, która uratowała mi życie.

- Raczej żołądek. I nie zapominaj, że ja miałem swój pierwszy komputer w połowie lat dziewięćdziesiątych, albo trochę później.

- A ja mówię o pierwszej połowie lat osiemdziesiątych!

- Dzisiaj gotujesz z przepisów! Nic twórczego, własnego?

- Nie, nie jestem kucharzem artystą, ani twórcą nowych receptur. Gotuję głównie według przepisów zebranych w czasie różnych podróży, albo pobieram je z Internetu. Internet zawsze górą!

- Śmigasz w kuchni jak zawodowiec.

- Knajpy nie będziemy otwierać! Przyznaję, że lubię przygotowywać przyjęcia dla kilku osób, ale codzienność w kuchni nie podnieca mnie.

- Tak jak mnie zmywanie po twoich szaleństwach kulinarnych.

- Na zmywaku też dobrze ci idzie.

- Żaden z twoich partnerów nie zajmował się kuchnią?

- O, teraz to zabrzmiało jakbym miał ich bez liku!

- Co to znaczy bez liku?

- Przynajmniej więcej niż trzech.

- A ilu ich miałeś?

- W ciągu całego mojego nienajkrótszego życia, włączając w to ciebie, trzech.

- Kto to był ten z Galer, „od listu”?

- Jarek. Facet z fantazją. Szczególnie w kuchni. Tu masz odpowiedź na swoje wcześniejsze pytanie. Gotował, piekł, pichcił. Eksperymentalnie. I to w dużych ilościach. W mniejszych nie miałoby to takiego samego efektu. Przeważająca większość produktów jego eksperymentów nie nadawała się do spożycia. Lądowała w kuble na śmieci jeszcze zanim ja mogłem spróbować tego, co mu tam się wysmażyło. Ale nie zrażał się niepowodzeniami. Ponawiał próby i czasami coś mu się udało nadającego się do jedzenia, a od czasu do czasu było to znakomite.

- No to sukces!

- Jednorazowy. Dzieło powstawało z przypadku i przepis nie był nigdy do odtworzenia.

- Czym skończyły się te naukowe próby?

- Całkowitym zakazem gotowania. Chyba, że miałby korzystać z przepisów.

- Wtedy było OK?

- Nic nie było OK, bo artyści nie znoszą sztampy. Skończyło się gotowanie na gazie.

- A co się zaczęło?

- Kolejna pasja. Ogród, a właściwie ogródek. Postanowił założyć ogród botaniczno-dendrologiczny w naszym przydomowym ogródku o powierzchni około 150 m. kw.

- Z sukcesem?

- Jeżeli można nazwać sukcesem zasadzenie dziesiątków iglaków, drzew liściastych, krzewów, bylin, kwiatów cebulowych i jednorocznych, które bujnie zaczęły wypełniać ogród na długo, zanim osiągnęły swoją docelową wielkość.

- Niezły busz. Efekty jego pasji udało mi się jeszcze zobaczyć.

- Mimo iż „nastałeś” dwa lata po zakończeniu jego dzieła.

- Może właśnie dopiero wtedy efekty były takie imponujące.

- Sąsiadom nasz ogród bardzo się podobał, bo widać w nim było włożoną pracę.

- I twoje pieniądze.

- Karczowanie tego ogrodu też było niezłą robotą. Sprawiedliwie trzeba przyznać, że Jarek poświęcał swojej pasji bardzo dużo czasu.

- Zostawał mu jakiś czas na pracę zawodową i studia zaoczne?

- Niewiele. Pewnie praca w ogrodzie była wspaniałą wymówką, aby uciec od obowiązków. Gdy dowiedziałem się o efektach jego rzekomego studiowania, na wszystko było już za późno.

- Na co było za późno?

- Na dalsze wspólne życie.

Dodaj komentarz