ODCINEK 19 1974 Do Hiszpani

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 19 1974 Do Hiszpani

Próba VII

Wrzesień 1974 - Do  Hiszpanii 

W 1971 zdobyłem prawo jazdy. Perspektyw nabycia samochodu nie miałem żadnych.

Gdybym nie dostał paszportu na wyjazd do Chile w 1972, za uciułane pieniądze kupiłbym trabanta kombi, o którym marzyłem. Trabant miał mi osłodzić żal po niezrealizowanej podróży. Stało się inaczej. Byłem w Ameryce Południowej. Własnego samochodu nie będę miał jeszcze długo.

Sublokator naszych sąsiadów na Sabały, też Jacek (nadałem mu ksywę Królik), technik budowlany pracujący w Zakładach Chemicznych Police, z dużym zainteresowaniem, kilkakrotnie słuchał moich opowieści o zagranicznych wojażach. I głośno marzył.

– Gdybym tylko trochę znał jakiś język, natychmiast zacząłbym jeździć po świecie.

– Od czegoś trzeba zacząć – mówiłem mu – zabierz się za naukę języka.

Zaczął od czegoś innego: Kupił samochód. Fiata 125P. Prawo jazdy uzyskał kilka dni po zakupie. Świat stanął przed nim otworem. Zaczął szaleć na polskich drogach. Po kilku miesiącach nabywania praktyki za kierownicą, zaproponował mi wspólny wyjazd za granicę. W zasadzie było mu wszystko jedno, dokąd. Na Zachód. Mnie pozostawił wybór celu podróży i trasy. Zaproponowałem Hiszpanię przez RFN, Belgię i Francję. Łącznie sześciotygodniową „przejażdżkę” po Europie .

W marcu 1974 zaczęliśmy przygotowywać wyjazd na drugą połowę sierpnia. Najpierw paszport – dadzą, czy nie dadzą? Dali po dwóch miesiącach oczekiwania. Mnie w Szczecinie, a Królikowi w Rzeszowie. Bo tam był zameldowany. Oczywiście po odbiór paszportu pojechał samochodem. Podczas kolejnych spotkań z Królikiem, w czasie których omawialiśmy plany podróży, prosiłem go, aby przestał szarżować jeżdżąc samochodem, bo w razie najmniejszego wypadku cała akcja z przygotowaniami na nic.

Czas na załatwienie wiz kurczył się. A mieliśmy do „uzbierania” jedną wizę pobytową – docelową i trzy tranzytowe. Jest dużą sztuką organizacyjną załatwić w Warszawie tyle wiz w ciągu kilku dni. Trzeba osobiście odwiedzić wszystkie konsulaty! Szczegółów już nie pamiętam, ale udało się to zrobić w jeden lub dwa dni. Paszporty zostały w końcu imponująco ostemplowane.

Namiot i cały sprzęt campingowy „zdobywaliśmy” systematycznie przez całą wiosnę i lato. Polegało to na regularnych wizytach w jednym z nielicznych w Szczecinie sklepów ze sprzętem turystycznym, stałym nagabywaniu ekspedientek o terminy dostaw, a następnie, na „upolowaniu” niezbędnego przedmiotu, gdy w końcu „rzucą go na rynek”. Jaka to satysfakcja z tak nabytego sprzętu, wiedzą tylko ci, którzy odstali swoje w kolejkach po niezbędne towary. Podobnie kupowaliśmy prowiant, szczególnie ten w specjalistycznych konserwach. Bez własnego zaopatrzenia pobyt w Europie Zachodniej był dla nas niewyobrażalnie drogi.

Nareszcie wszystko było gotowe. Na kilka dni przed wyjazdem zgłosiła się do mnie daleka kuzynka Majka, która dowiedziała się o moim wyjeździe i zaproponowała wspólną jazdę do Paryża, bo właśnie wybierała się tam do znajomych. Oznaczało to dla nas mniejsze koszty podróży na tym odcinku trasy, a dodatkowo darmowy nocleg w Paryżu u jej znajomych. Wszystko układało się doskonale. Aż do wieczora na dwa dni przed początkiem podróży.

Okazało się, że Królik miał poważną stłuczkę i nieco „przekosił” samochód. Kilkumiesięczne plany i przygotowania wyjazdu do Hiszpanii zawaliły się w ciągu kilku chwil. Przyznam, że przewidywałem taką sytuację, bo wcześniej kilkakrotnie ostrzegałem Królika, aby zaczął jeździć ostrożniej. Nerwy puściły mi - Wiedziałem! Wiedziałem, że tak będzie – rozgoryczenie nie pozwoliło mi powstrzymać się przed komentarzem. - Mówiłem, abyś jeździł ostrożniej! – skwitowałem wiadomość o kraksie. Chyba nie powinienem go dobijać. Ale już się stało. Królik poczuł się bardzo dotknięty. Nigdy nie wybaczył mi, że zamiast współczucia, obciążyłem go całą odpowiedzialnością.

Użył wszystkich swoich znajomości i załatwił „klepanie” auta w ciągu jednego dnia. Nasz wyjazd opóźnił się tylko o dwa dni. Ale samochód był nadal „przekoszony” i mocno „darł” opony po lewej stronie.

Podróż rozpoczęliśmy w nienajlepszych nastrojach i niezbyt przyjacielskiej atmosferze.

Majka i Królik „zaliczali” swój pierwszy wyjazd. Królik był powściągliwy w swoich reakcjach na oglądany nieznany mu wcześniej świat, ale Majka cała była w „achach i ochach” od samego początku podróży.

Pierwszą noc spędziliśmy na campingu w Aachen. Pamiętam tylko jedno – bardzo zmarzliśmy w nocy, bo mieliśmy bardzo cienkie śpiwory przygotowane na upalne hiszpańskie lato. Prawie nie zmrużyłem oka.

Z Kolonii, poza imponującą katedrą, zapamiętałym tylko okrzyk Majki: - O! Patrzcie! Sex shop! Sex shop! – Przechodnie mieli trochę radości. 

Paryż

Wszystko było tam piękniejsze i bardziej imponujące aniżeli sobie wyobrażałem. Przez wiele lat układałem sobie w głowie trasy zwiedzania tego miasta. Teraz mogłem je zrealizować. Musiałem na własne oczy zobaczyć to, o czym czytałem, o czym opowiadali mi znajomi, którym udało się tu być przede mną. Dla mnie ważniejszy od wieży Eiffel’a i Łuku Triumfalnego był teatr „Olimpia”, w którym występowała Edith Piaff, a nawet polskie gwiazdy – Helena Majdaniec, Niemen i inni. Ciekawsza od Luwru była galeria impresjonistów, którymi fascynowałem się wtedy. Bardziej ekscytująca od placu Pigalle i okolic była aleja Saint Germain-de-Prêt, przy której znajdowały się kawiarnie, w których bywali Sartre, Juliette Greco i wszelcy egzystencjaliści. Miałem 29 lat i w rozpalonej głowie sporą dawkę świeżo przeczytanej literatury francuskiej.

Będąc w Paryżu czułem, że dopiero teraz jestem na Zachodzie. To jest to, do czego tęskniłem przez wszystkie te lata. To jest miejsce, do którego będę chciał wracać i wracać.

Obejrzeliśmy premierowe filmy zakazane w Polsce: „Emmanuelle” (numer 1, oczywiście) i „Wielkie żarcie”. Oba dostarczyły wielu wrażeń, a ten pierwszy nawet wypieków na twarzy. Mój pierwszy film erotyczny! Postanowiłem, że wszystko opowiem, gdy wrócę do kraju. Niech wiedzą, czego mają żałować!

Trochę gorzej mi szło z francuskim. Byłem początkującym uczniem i dukając rozmawiałem z naszymi francuskimi gospodarzami, którzy nie znali ani słowa w innym języku. I do tego, musiałem wszystko tłumaczyć Majce i Królikowi. Bardzo to było męczące, gdy wszyscy oczekiwali ode mnie trudnej roli pośrednika i tłumacza

Nadszedł czas na pierwszy ostry konflikt między mną i Królikem. Nasi paryscy gospodarze mieli szesnastoletnią córkę Annette. Jej ciało i dusza mówiły, że ma znacznie więcej. Dużo i chętnie opowiadała o swoim romansie z żonatym mężczyzną. Wbrew woli rodziców. Królik płonął. Zabrakło mu odwagi (może ze strachu przed rodzicami Annette), aby językiem ciała wyrazić swoje uczucia. Zażądał ode mnie, abym ja bezpośrednio, po prostu słowami, przekazał Annette, że chce iść z nią do łóżka. Z przykrością, ale odmówiłem mu. Byłem przekonany, że mój poziom znajomości francuskiego nie upoważniał mnie do tak subtelnego pośrednictwa.

Zachęcałem Królika, aby mówił w dowolnym języku, a Annette na pewno zrozumie jego szlachetne intencje. Nie zdecydował się. I długo jeszcze śnił o niej, a mnie obciążał za niespełnione marzenia. Erotyczne, wydaje się.

Wybrał się ze mną do Luwru. Na złość mnie, a może za karę, chodząc po galerii patrzył cały czas w podłogę!

Któregoś dnia, późno wieczorem umówiony byłem przy słynnej fontannie na bulwarze Saint Michel, z Chilijczykami, których numer telefonu miałem od Marii-Teresy i Martína – znajomych z Chile. Jak to zwykle Latynosi, moi nieznajomi/znajomi spóźniali się, i to dobrą godzinę. Poirytowany postanowiłem do nich zatelefonować. Znalazłem budkę telefoniczną, do której potrzebne były żetony, a takich nie miałem. Chciałem wymienić pieniądze w kasie, w pobliskim barze. Wnętrze tego baru było rzęsiście oświetlone, a na zewnątrz, na chodniku stały, dwa rzędy stolików. W jednym miejscu, pomiędzy stolikami była przerwa – wejście do baru, pomyślałem. Przyspieszyłem kroku i… skoczyłem do środka. Niestety, po drodze była ogromna szyba. Krystalicznie czysta. Huk, jaki usłyszałem poderwał wszystkich siedzących na nogi. Ja stałem po kolana w kawałkach szkła. Odruchowo odwróciłem się i zobaczyłem obok lustro, a w nim swoją bladą jak papier twarz i strużkę krwi płynącą z czoła. Najpierw moje myśli: - Nie będę mówił po polsku. Nie mogą wiedzieć, że jestem Polakiem. Przy sobie mam 100 dolarów. Powinno wystarczyć. Co dalej? Ktoś powinien do mnie podejść i poprosić na zaplecze. Przecież nie będziemy rozmawiali przy tylu świadkach.

W tym czasie wszyscy spokojnie usiedli, kasjerka, do której „wskakiwałem” do baru, wróciła do nabijania należności na maszynę, a kelnerzy dalej biegali z pełnymi tacami. Jeden z nich mijając mnie zapytał (po francusku naturalnie). – Vous êtes malade? Vous êtes bu[1]? – i … pobiegł dalej.

Ponownie odwróciłem się, spojrzałem jeszcze raz w lustro, rozmazałem ręką krew na twarzy, i wolnym krokiem oddaliłem się z miejsca katastrofy. Nikt za mną nie pobiegł. Odnalazłem nasz samochód. Usiadłem w nim na pięć minut, aby dojść do siebie, a potem wróciłem pod fontannę, gdzie wszyscy czekali na mnie trochę już zaniepokojeni. Nie przyznałem się im do niczego. Ze wstydu.

Miałem uczucie, że uciekając z miejsca „zbrodni” postąpiłem źle, ale uratowałem kilkadziesiąt lub kilkaset dolarów z naszej jakże skromnej kasy.

Wiele dni później, w dniu wyjazdu z Hiszpanii, w miejscowości na granicy z Francją, przypadkowo jedliśmy posiłek z Polakami, którzy właśnie rozpoczynali swoją podróż. Opowiadając o naszym urlopie, mając już czasowy dystans do zdarzenia w Paryżu, opowiedziałem im o tym zdarzeniu. Ich reakcja była dla mnie zaskoczeniem. – Popełnił pan błąd! Nie trzeba było uciekać. To ONI powinni panu zapłacić odszkodowanie! To ich wina, że nie zabezpieczyli szyby przed takim zdarzeniem!

Mądry Polak po szkodzie. Obłaskawianie Zachodu kosztuje, szarpie nerwy i obnaża brak obycia w tym świecie.

 

[1]Pan jest chory? Pan jest „wypity”?v

Dodaj komentarz