Odcinek 25

Ostatni poganiacz na Szlaku Canninga

Odcinek 25

Podczas naszej podróży na północ, napotkaliśmy nie tylko burzę piaskową, ale także potężne burze z wyładowaniami elektrycznymi, które niestety nie niosły z sobą deszczu. Za to spowodowały kilka pożarów. Miałem wcześniejsze doświadczenia z pożarem spinifeksu, wiedziałem więc, że dodatkowo wzbudzają niezwykłe gorąco.

Teraz sytuacja była zupełnie inna. Wtedy było chłodno, a obecnie słońce parzyło, a prawie każdy piorun, który uderzał w ziemię powodował, że czarny dym wzbijał się w powietrze. Po chwili można było zobaczyć płomienie bijące w niebo, co nie pozostawiało żądnej wątpliwości, że powstanie niebezpieczeństwo, jeżeli znajdziemy się na tej drodze. Nawet z daleka te rozszalałe płomienie stanowiły groźny widok.

Na szczęście im dalej szliśmy na północ, tym bardziej miękki stawał się spinifeks, co zmniejszało zajadłość pożaru. Mimo to, któregoś dnia zaraz po opuszczeniu Studni 46 zauważyłem wielki ogień za nami, od południa. Po kolejnym grzmocie i uderzeniu pioruna zobaczyłem po mojej prawej stronie, około półtorej mili od nas, że kolejny pożar wybuchł i zaczął rozprzestrzeniać się równolegle do nas, zajmując ziemię ze znacznie większą szybkością.

Zacząłem zastanawiać się nad naszą sytuacją. Mjjalowie przebiegli obok nas, nasze wielbłądy juczne osiągnęły, na szczęście, prędkość trzech mil na godzinę, ale i tak ślepy by zobaczył, że ogień radzi sobie lepiej.

Kazałem Charlie’mu pogonić konie do przodu, aby nie zostały złapane, gdyby wiatr i kierunek ognia się zmienił. Potem przywołałem Buglara, kazałem zatrzymać wielbłądy, rozwiązać je od siebie nawzajem, aby można je indywidualnie pogonić w szybszym tempie. I tak wiedziałem, że będą biegły jeden za drugim w jednym rzędzie.

Nagle zobaczyłem, że mając ogień za sobą jakieś trzy do czterystu metrów, biegnącą co sił, młodą czarną dziewczynę z dzieckiem, głośno krzyknąłem - Do jasnej cholery, co tym tam robisz!!

Następnie, krzycząc do Buglara, powiedziałem mu, aby wrócił i pomógł jej, bo on na szczęście jechał na Dżigalong, która mogła jechać obok zastępu.

Z jej warczącym sprzeciwem ponaglił ją i niezgrabnym ruchem zawróciła. Dotarli do dziewczyny, Buglar wychylił się, złapał dziecko, a dziewczynie rzucił linę, której kazał się trzymać. Zawrócił wielbłąda i pobiegli zrywanym galopem, z dziewczyną podskakującą za nim. Gdy zrównał się z nami, w oka mgnieniu posadził Dżigalong, ściągnął innego wielbłąda i dosłownie wrzucił dziewczynę z dzieckiem na wierzch juków. Teraz ruszyliśmy znacznie szybciej popychając wielbłądy w tempie, które pozwoliło oddalić się od niebezpieczeństwa. Pożar za nami zdawał się powoli wypalać.

Kiedy uznałem, że jesteśmy wystarczająco daleko, krzyknąłem do Buglara, aby zatrzymał wielbłądy. Posadził Dżigalong, podszedł do wielbłąda niosącego dziewczynę i dziecko, sięgnął po dziecko, a matka w sekundę była już na ziemi. Chwyciła dziecko i potruchtała w kierunku swojego maszerującego plemienia. Buglar uśmiechnął się

Gdy kołysaliśmy się posuwając się do przodu, rozmyślałem - Im dłużej pracuję z tym wielkim mężczyzną, tym bardziej zdumiewa mnie jego prosta logika. Tutejsi Aborygeni, według mojego krótkiego doświadczenia, nie zawracają. Ja nie mogłem wrócić, po prostu dlatego, że jechałem na Prince’u na czele powiązanego zastępu. Nie było czasu na zmianę wielbłądów. Poza tym był Aborygenem i mógł bez kłopotu wziąć to dziecko.

To on, gdy się go poprosiło, nigdy nie poddawał niczego w wątpliwość, po prostu to robił. Wiedział jak blisko był ogień, jak bardzo wielbłądy boją się ognia, jak płoszą się, gdy coś dzieje się za nimi z tyłu, gdy tego nie widzą. Nie miał żadnej kontroli nad tym jak zachowa się dziewczyna za wielbłądem, a mimo to, zrobił to, uratował życie młodej dziewczyny i jej dziecka. I według mnie zrobił to dobrze.

Z uśmiechem zwizualizowałem sobie sytuacje, w której ta młoda matka, za kilka lat, będzie opowiadała swoim picanniny’om jak jechała na wielbłądzie całkiem naga.

Zaraz po tym jak minęliśmy Studnię 48, zaczęło padać. Pustynia jest piękna po deszczu. Niestety, dla nas nie było to takie piękne. Następnego rana, po spakowaniu się i wyruszeniu w ustalonym kierunku, stwierdziliśmy, że z powodu swoich cech przeznaczonych do czegoś innego, zdolność kopyt wielbłądów do marszu po śliskiej powierzchni równa się zeru.

W rezultacie byliśmy zmuszeni do okrążania naszym zastępem wszystkich glinianych lejów, szczególnie dlatego, ze niektóre z nich były wielki i niewygodnie ukształtowane. Często musieliśmy je okrążać, tak że czasami wracaliśmy do miejsca, z którego przyszliśmy nie wiedząc, gdzie my do cholery jesteśmy.

Wszystko to razem, po wszystkich kłopotach i problemach, które napotkaliśmy, takie jak spalone Studnie, czarni ludzie i ich bumerangi, pożar buszu, piekący upał, Mal Brown i ponad dwa tysiące pokonanych mil, doprowadziło mnie do punktu, w którym, w akcie czystej frustracji, zapytałem Buglara - Jak daleko jeszcze?

Wiedziałem, że użyje swojej dolnej wargi, którą wyciągnie w kierunku, w którym idziemy i odpowie tym swoim długim wywodzie - Jemu trochę kawałek dłuuuuuuuuga droga.

Jednocześnie jego dolna warga wydawała się wydłużać w nieskończoność. Po zadaniu mu tego samego pytania kilka razy, miałem ochotę zakneblować go dłonią, aby przestał wysuwać tę swoją dolną wargę.

Potem, z powodu deszczu, wilgotność zaczęła wzrastać, co uczyniło moją ostatnią podróż, zamiast kilku dni odpoczynku, całkiem sporym kłopotem.

Zaczęli dokuczać mi potówki, głównie z powodu wyściółki na siodełku wielbłąda jak i bliskości samego zwierzęcia, który pocił się z powodu wilgotności.

Ponieważ zeszliśmy z drogi bezpośrednio prowadzącej do starej Zagrody, nie miałem pojęcia dokąd zmierzamy, aż w oddali zobaczyłem słupy i szyny kolejowe. Z czystej złośliwości zawołałem do Buglara - Jak daleko jeszcze?

Obejrzał się, wskazał palcem i jakby z politowaniem uśmiechnął się i powiedział - Jemu niedaleko tera, Malagar.

Uwierzyłem, że koniec podróży jest w zasięgu wzroku, chciałem teraz to doświadczenie zapisać w pamięci do końca życia.

Zacząłem dokładniej przyglądać się wielbłądom. Wtedy, gdy w zastępie, prowadziły się nawzajem wzdłuż brzegu tych glinianych lejów, jeden za drugim, w pełnej harmonii.

Niezależnie od tego. ile kilogramów każdy z nich dźwigał – ten z przodu 200, ten z tyłu trzysta, a kolejny tylko 150, liny łączące poszczególne zwierzęta były jednakowo luźne lub tak samo napięte. Każdy wielbłąd niósł swój ładunek w harmonii ze swoim towarzyszem, gdy razem kołysząc się posuwali się do przodu.

Znowu pomyślałem o Jimmy’m Esterze i jego zawiązku z wielbłądami, w pełnej pokorze i zgraniu z tymi zwierzętami.

Chociaż było to jeszcze dobrze przed południem, migoczące fale gorącego powietrza podnoszące się z tych glinianych lejów, stwarzały iluzję, że zadaszony plac dla koni wisi jakieś dwadzieścia stóp w powietrzu. Powodowało to również, że prowadzący zastęp Buglar od czasu do czasu znikał w tych migocących przestworzach. Gdy zadaszenie placu na brzegu rzeki Stuart pojawiło się poprzez zamglenie, uświadomiłem sobie, z mieszanymi uczuciami, że miałem przed sobą koniec epickiej podróży po przebyciu dwóch tysięcy pięciuset mil w linii prostej, w czasie dwóch podróży z bykami na południe i jednej z „pustym” zespołem, na północ.

Z ciężkim sercem, gdy kołysaliśmy się w marszu przed siebie, wychyliłem się do przodu i poklepując garb starego Prince’a, wspominałem ten dzień, kiedy w parzącym słońcu zdecydowałem się zejść z wielbłąda i maszerować razem z nim. Słyszałem zgrzyt piasku pod jego wielkimi kopytami, gdy szedł za mną podczas mozolnej wspinaczki na tę wielką piaszczystą wydmę, gdzie po osiągnięciu szczytu odwróciłem się i tracąc równowagę walnąłem z całych sił w jego masywną klatkę piersiową.

Buglar ustawił już cały zastęp wzdłuż starego zadaszenia, dałem znak Prince’owi do siadania, wiedziałem, że prawdopodobnie to jest ostatni raz, gdy podróżujemy razem, głównie z powodu zniszczeń na Szlaku. Nie byłem pewien jak zareaguję odchodząc od Prince’a, więc po prostu odszedłem. Ściągnąłem plecak z siodła, poklepałem go lekko po szyi, powiedziałem do widzenia i odszedłem.

Buglar wiedział, co czułem do tego przyjaciela, więc spokojnie krzyknął - Ja jemu on dać, Malagar.

W uznaniu jego gestu podniosłem zaciśniętą dłoń i zasalutowałem mu. Potem już przy szopie skręciłem papierosa i naszła mnie refleksja - Cholera, to było tylko dziesięć miesięcy, a teraz mam wrażenie, jakby od dnia, kiedy to wszystko się zaczęło upłynęło całe życie.

W ten oto sposób zakończyły się moje związki z Canningiem i wróciłem do moich obowiązków jako główny kowboj Zagrody Bilaluna.

Prince z bukłakiem u szyi.

 

Dodaj komentarz