ODCINEK 28 1976 Wracamy na wschód USA

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 28 1976 Wracamy na wschód USA

Salt Lake City

Wyruszyliśmy w końcu do Salt Lake City. Loren musiał wracać do pracy. Zahaczyliśmy o Kolorado (Colorado - The Centennial State)[1]. Jechaliśmy przez Newadę i pierwszą dobę spędziliśmy w Las Vegas. Był to nas szósty tydzień pobytu w USA, trochę już zobaczyliśmy, ze spokojem przyjmowaliśmy kolejne zaskakujące nas atrakcje i sytuacje, ale tym razem nie mogliśmy powstrzymać się od zachwytów.

                Jadąc w ogromnym upale przez pustynię, dojechaliśmy do motelu na obrzeżach miasta. Po odpoczynku i przygotowaniu się do nocnych atrakcji Las Vegas, wyszliśmy do miasta już po zmroku. Trudno opisać pierwsze wrażenia. Światła ulic Nowego Jorku są niczym przy milionie migających reklam wszystkich hoteli, kasyn gry i pozostałych budynków tego centrum hazardu. Chodziliśmy ulicami z zadartymi głowami oglądając w zachwycie fasady wielkich kasyn o znanych nazwach: „ MGM Grand”, „Ceasars Palace”, „Aladdin”, „Circus, Circus”, „Sahara” i wielu, wielu innych domów hazardu i rozrywki. Alicja z Krainy Czarów chyba miała mniej rozdziawioną gębę dziwiąc się wszystkiemu, aniżeli my. Zaskoczenie było pełne. Skąd mogliśmy mieć w Polsce w 1976 roku pojęcie jak wygląda „siedlisko demoralizacji”? Nasze społeczeństwo było skutecznie chronione przed takimi pokusami. Dla dobra mas pracujących.

                Odwiedziliśmy kilka kasyn przyglądając się grającym przy „jednorękich bandytach”, w ruletkę, czy też w „black Jacka[2]. Ci, którzy grali w pokera, baccarata i inne „poważne” gry siedzieli oddzieleni od gapiów, strzeżeni przez ochronę. W ogromnym kasynie, gdzie nad głowami artyści cyrkowi wykonywali akrobacje na trapezach i innych skomplikowanych urządzeniach, przegrałem szarpiąc niewdzięczne maszyny, chyba pięćdziesiąt dolarów. Hazard nie jest wskazany dla ubogich.

                Obejrzeliśmy również „show” z kolacją. Jedzenie było okropne, a artyści mocno pośledni. Na pewno proporcjonalnie „niestrawni” do kwoty, którą zapłaciliśmy w naszym motelu za rezerwację stolika. Przy naszym wielkim stole siedziała grupa Teksańczyków, którzy rubasznie śmiali się z „polish jokes[3]. Rozmowa z nimi pokazała, że nawet Amerykanie mają trudności z porozumiewaniem się z przedstawicielami innych stanów.

                Rano wielkie rozczarowanie. To, co było takie czarujące w nocy okazało się zestawem mało atrakcyjnych budynków, jakby zbudowanych naprędce i zupełnie nieatrakcyjnych. A do tego parzące słońce. Dla tych, którzy w nocy przegrali fortunę, upalny dzień musiał być szczególnie bolesny. Mnie też trochę bolało.

                Z Newady wjechaliśmy do Utah, gdzie oglądaliśmy rozległe parki narodowe Bryce Canyon i Zion Park[4], które są równie znane jak Wielki Kanion, ale mniej modne. Zadziwiła nas organizacja zwiedzania oraz system regulowania liczby samochodów wjeżdżających do danego obszaru. Wszystko odbywa się bezkonfliktowo, czasami trzeba poczekać aż teren opuszczą kolejne samochody i będzie wolno nam wjechać. Wszystkim kierują bardzo przystojni i grzeczni „rangers[5], dla których turyści nie są dodatkiem przeszkadzającym w pracy.

                    Utah to szczególny stan. Przepiękny krajobrazowo. Rzadko zaludniony, bo mało przyjazny dla człowieka. Zapewne, dlatego mormoni nie zostali z niego przepędzeni, bo nikt inny nie chciał tu się osiedlać.

                    Dojechaliśmy do stolicy stanu i zamieszkaliśmy u Lorena, w dużym mieszkaniu na nowoczesnym osiedlu, w blokach z czerwonej cegły. Teraz Loren był u siebie, a my jego gośćmi, którymi był już nieźle zmęczony. Rozpoczął poszukiwania samochodu w firmie „Drive-a-way”, aby się nas pozbyć. Mieliśmy wracać na wschodnie wybrzeże. Do daty odlotu do Polski było jeszcze daleko, ale mogliśmy liczyć na Staszka – wujka Pawła.

                    Znalezienie samochodu, który można by przewieźć na drugą stronę Stanów okazało się trudne i musieliśmy czekać na stosowną okazję. Loren chodził do pracy do szpitala, a my poznawaliśmy zwyczaje mormonów zwiedzając to, co mają do pokazania i pochwalenia się, i jednocześnie wysłuchując argumentów starających przekonać potencjalnych wyznawców do zasad mormońskich.

                    Nadszedł weekend. Loren, który miał licencję pilota małych samolotów, zaproponował nam wycieczkę do Yellowstone Park[6]. Zarezerwował samolot, nocleg w parku narodowym i … polecieliśmy. Koszty przekraczały nasze możliwości finansowe, ale Loren nie przejmował się tym zbytnio. Do towarzystwa zaprosił Miriam, pielęgniarkę z oddziału endokrynologicznego, na którym pracował. Czteromiejscowym samolotem polecieliśmy do Jackson Hole w stanie Wyoming przelatując nad Idaho (Idaho – The Gem State)[7], stanem znanym z produkcji ziemniaków. Z lotu ptaka oglądaliśmy skutki powodzi w wyniku zerwania wielkiej tamy na rzece o nazwie stanu.

                Pasażerowie samolotu nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, gdy Loren dość nerwowo kręcił urządzeniami samolotu i nagle stwierdził tylko, że nie ma połączenia z ziemią i będziemy lądować bez pomocy wieży kontroli lotów. Lotnisko w Jackson Hole leży w kotlinie pomiędzy dwoma pasmami wysokich gór i nie należy do łatwych dla pilotów – amatorów.

                Wylądowaliśmy szczęśliwie. Okazało się, że mamy zepsuty akumulator i stąd brak połączenia radiowego z wieżą. Nasz pilot dostał reprymendę za spowodowanie zagrożenia lądując bez porozumienia z ziemią. A co, mieliśmy nie lądować wcale? Chyba powinien był ten akumulator sprawdzić przed wylotem, ale nie jestem pewien, czy to do niego należało.

                Na lotnisku czekał na nas wynajęty samochód, którym, po zwiedzeniu bardzo barwnego, westernowego Jackson, pojechaliśmy na ogromny camping u wrót parku narodowego.

                    W nocy temperatura spadła poniżej zera. W wynajętym domku campingowym nie było ogrzewania, a może go Loren nie włączył, aby było taniej? W ciągu dnia było słonecznie i ciepło. Od rana jeździliśmy po ogromnym terenie parku od jednego gejzera[8] do drugiego, od jednego wodospadu rzeki Yellowstone do drugiego, od jednego rezerwatu dzikich zwierząt do drugiego. Widzieliśmy z bliska ogromne łosie, z daleka niedźwiedzia czarnego i w różnych odległościach wiele pomniejszych okazów dzikiej fauny. W niektórych miejscach gorące źródła wylewają się i zmieniając często swoje rozlewiska „wypalają” przyrodę pozostawiając grubą warstwę wapienia. Ten księżycowy krajobraz z wypalonymi drzewami i wielkim białym podłożem wygląda dość przygnębiająco, ale jest to naturalne działanie przyrody, a więc człowiek nie ma prawa ingerować.

                    Wszystko to było imponujące swoimi rozmiarami, doskonałą organizacją zwiedzania i absolutną wyjątkowością w porównaniu z innymi parkami narodowymi USA. Restrykcyjne podejście do ochrony przyrody i zasady współistnienia człowieka z naturą, mogą być przykładem dla wszystkich krajów.

                Brakowało mi jedynie dobrej atmosfery z naszym gronie. Już od kilku dni odczuwałem napięcie między mną, a Lorenem. Zapewne miał swoje powody. Ja natomiast byłem zły, że całkowicie pomijał nas w decyzjach, co mamy robić, ile i za co płacić. Podejmował jednoosobowe decyzje, a potem przedstawiał rozliczenie finansowe. Cały czas był w podłym humorze, a towarzystwo Miriam wcale nie działało na niego pozytywnie. Ewa grzecznie milczała i nie reagowała, gdy nie zawsze zgadzałem się z Lorenem i jasno mu to mówiłem.

                Dość ostentacyjnie lekceważył mnie. Mało z sobą rozmawialiśmy. Na moje pocieszenie pozwalał mi prowadzić samochód.

                Cały park obejrzeliśmy ponownie z lotu ptaka wracając do Salt Lake City. Tym razem akumulator naładowany był prawidłowo i lot odbył się bez emocji.

                Zupełnie nieoczekiwanie Loren oznajmił, że jest już samochód do przetransportowania na wschodnie wybrzeże. Niestety nie do Nowego Jorku lub okolic, ale do Północnej Karoliny I nie należy czekać na inny, bo w Salt Lake mało jest samochodów ze wschodu.

                Tym razem formalności były prostsze i krócej trwały, bo wcześniej byliśmy już klientami firmy Drive-a-Way. Poza tym doktor Loren W. był naszym gwarantem.

                Wielki oldsmobile był klimatyzowany, wygodny, a z przodu i z tyłu miał szerokie kanapy, na których spało się dość wygodnie, a więc oszczędzaliśmy na motelach.

                Pożegnanie z Lorenem potwierdziło, że bardzo miał nas dość. W dniu naszego wyjazdu wyszedł wcześnie do pracy zostawiając kartkę z instrukcją, co mamy zrobić z kluczami. I tyle. Najwidoczniej nie spełniliśmy jego oczekiwań, bądź popełniliśmy jakiś błąd (wszystkie ewentualne biorę tylko na siebie), co bardzo go irytowało. Muszę przyznać, że wypełnił wobec nas wszystkie zobowiązania, które podjął z własnej woli jeszcze w Polsce. Ten kontrakt nie zawierał konieczności zaprzyjaźnienia się.

Spiesząc się do Nowego Jorku przejechaliśmy Kansas (The Sunflower State)[9], gdzie w stalicy stanu - Kansas City oglądaliśmy z bliska konwencję wyborczą republikanów[10], Missouri (The Show Me State)[11], gdzie pod St. Louis, już późno wieczorem, zatrzymał nas czarnoskóry policjant za przekroczenie prędkości. Jechałem chyba 70 mil na godzinę przy ograniczeniu do 50. Długo wpatrywał się w moje międzynarodowe prawo jazdy, aż w końcu zapytał – Skąd jesteście? – Z Europy – odpowiedziałem, wiedząc, że nie ma potrzeby wchodzić w szczegóły. – Tam u was, w tej Europie, może wolno jeździć tak szybko, ale u nas są ograniczenia szybkości – wyjaśniał – my dbamy o bezpieczeństwo na drogach – poinstruował mnie. Oszczędził nam kłopotów i darował mandat. Uznał, że ci ignoranci Europejczycy nie mają pojęcia o przepisach drogowych i trzeba ich pouczać. W niektórych stanach zasady ściągania mandatów są bardzo niemiłe dla turystów. Otóż, aby złapany na łamaniu przepisów drogowych turysta, w godzinach po zamknięciu banków, zapłacił mandat, wsadza się go na noc do więzienia, aby rano właściwy sąd określił wysokość mandatu; po czym zwalnia się delikwenta po wniesieniu stosownych opłat, łącznie z sądową. Gdy zobaczyłem ciemną dłoń wyciągniętą po dokumenty, widziałem się już za kratami.

Potem było Kentucky (The Bluegrass State) [12], Wirginia (Wirginia - The The Old Dominion State)[13], Zachodnia Wirginia (West Wirginia - The Mountain State)[14] i wreszcie Północna Karolina (North Carolina – The Tar Heel State)[15]), cel tego etapu naszej podróży.

W południowych stanach język angielski-amerykański brzmi bardzo odmiennie. Tak bardzo odmiennie, że mimo wprawy w rozumieniu Amerykanów, w Północnej Karolinie miałem kłopoty.

W Charlotte, z niejakim trudem znaleźliśmy biuro, w którym oddaliśmy bardzo, ale to bardzo „zdrożony” samochód, z niejakim trudem „porozumiewaliśmy” się z pracownikami tego biura oraz z dużym trudem odnaleźliśmy lokalny dworzec autobusowy grayhounda[16], aby udać się najbliższym autobusem do Nowego Jorku. Trudność polegała na tym, że nikt nie zaproponował nam zamówienia taksówki (może w tym miasteczku nie było taksówek?),
a jedynie wskazano kierunek do dworca. Musieliśmy wyglądać bardzo dziwnie. Dwoje białych, obładowanych bagażami, targający swój dobytek, na piechotę, po poboczu drogi (chodniki występują w USA niezwykle rzadko), pośród wielkich samochodów posuwających się z południowym rozleniwieniem, w upalny dzień. Nieliczni, wyłącznie czarnoskórzy „przechodnie” ustępowali nam drogi patrząc ze zdziwieniem, a przede wszystkim wszyscy z uśmiechem nas pozdrawiali. Domyślam się, że niektórzy oferowali swoją pomoc, ale nie bardzo rozumiałem, o czym mówią, więc szliśmy dalej mozolnie dźwigając bagaże w kierunku dworca. Kierowcy samochodów (wszyscy czarnoskórzy) rozbawieni kiwali do nas z pozdrowieniem, bo na pewno dawno nie wiedzieli takiego zjawiska.

Kilka godzin później jechaliśmy już nocnym greyhoundem do Waszyngtonu, a rano przesiedliśmy się do kolejnego, jadącego do Nowego Jorku.

Dotarliśmy do domu Staszka (wujka Pawła) w Passaic, w stanie New Jersey, dwadzieścia minut autobusem od Manhattanu. Passaic to jedno z wielu miast NJ, gdzie jest największe skupisko Polaków.

Staszek i jego życiowa partnerka Jaga przyjęli nas niezwykle serdecznie. Byliśmy już przyjaciółmi po spędzeniu razem kilku dni przed naszym wyjazdem w objazd Ameryki.

Zwaliliśmy się im na głowę i nie bardzo wiedzieliśmy, co dalej. Bardzo chcieliśmy pracować, aby odrobić pożyczone w Polsce i wydane w czasie podróży pieniądze. Bez karty pobytu i „social security number[17]” mieliśmy nikłe szanse na lepiej płatną robotę. Pozostało szukanie pracy „na czarno”.

Staszek opowiadał jak pracodawcy traktują zatrudnionych. Na swoim przykładzie wyjaśniał, że w każdej, dosłownie każdej chwili mógł stracić pracę. Pod koniec każdego dnia pracy może przyjść przełożony i powiedzieć – You are fired![18] - I to po pięciu latach pracy. Bez przyczyny. Naturalnie, przyczyną jest stałe poszukiwanie zmniejszenia kosztów pracy. I nie ma zmiłuj się. Nic innego się nie liczy. Staszek – doświadczony konstruktor, pracował w firmie projektowej, w samym centrum Manhattanu, w jednym z wysokościowców. Wyjeżdżał do pracy o 6.30 i wracał o 19.00. Nigdy nie był pewien, czy nie wróci do domu ze zwolnieniem. Wtedy, z doświadczeniem pracy w komunie, było to dla mnie nie do wyobrażenia. - To żyje się wyłącznie dla pracy? – pytałem.

U Jagi było jeszcze gorzej. Też pracowała na Manhattanie, w jego sercu. Tyle, że to serce wysadzane było samymi brylantami. Każdego dnia segregowała i liczyła raz mniejszą, raz większą górkę tych drogocennych kamieni. Według wielkości, wagi i czegoś tam jeszcze. Bez wytchnienia! Wiele godzin dziennie. Przez kilka lat jej pracy uzbierałaby się niezły Mont Blanc diamentów. Jest taki sektor ulic w centrum Manhattanu, gdzie znajdują się te hurtownie (!) brylantów. Łatwo domyślić się, kto jest właścicielem tych firm. Trudniej uwierzyć w to jak traktują pracowników. Według słów Jagi, zwykłe maszyny „mają lepiej” aniżeli zatrudnieni ludzie. Maszyna ma swoją wartość! A człowiek? Tylko taką, na jaką go można wyzyskać, a nawet oszukać. Pracownik może chorować, może nawet mieć zwolnienie lekarskie, ale tylko jeden raz. Drugiego razu już w tej samej firmie nie będzie. - Kolejka ludzi stoi do liczenia tych pieprzonych świecidełek - mówiła Jaga.

Miałem szczęście. Następnego dnia po naszym przyjeździe, Jaga znalazła ogłoszenie, że jakiś hotel poszukuje ludzi do pracy. I aby dopełnić mego szczęścia, od Polaków w swojej pracy „pożyczyła” kartę social security number[19]. Ta pożyczka polegała na tym, że niejaki Jan Plichta wyjechał na dłużej z USA i pozostawił swoją kartę do wykorzystania. Trochę ryzykował, że ją straci, gdyby kolejny użytkownik wpadł, ale zyskiwał obroty na koncie bankowym.

The Alexander Hamilton Hotel znajdował się w Patterson, czterdzieści minut autobusem od Manhattanu. Był to hotel, w którym większość klientów wynajmowała pokoje, tzw. tygodniówki, bo nie mieli własnych mieszkań. Dziewięćdziesiąt procent mieszkańców to czarnoskórzy, tak jak całego Patterson. Dość niedobre miejsce dla białych. Na szczęście za rogiem był końcowy przystanek autobusu jadącego na Manhattan.

Dostałem pracę w centrali telefonicznej hotelu, która była częścią recepcji. Przyjąłem imię Jack[20], które jest standardowym zdrobnieniem imienia John – Jana, tego z karty ubezpieczenia społecznego. 

 

[1] Stan Stulecia.

[2]Oczko – 21.

[3]Polskie dowcipy.

[4]Czyt.: Brajs i Zajon.

[5]Czyt.: reindżers. Odpowiednik naszych strażników leśnych.

[6]Park narodowy Żółtego Kamienia.

[7]Czyt.: Ajdahou. Stan Kamieni Szlachetnych (w języku Indian).

[8]Np. gejzer The Old Faithful – Stary Wiarus, wybucha ze stałą regularnością, co do minuty, co kilkadziesiąt minut.

[9] Stan słoneczników. Równiny Stanu pokrywają dzikie słoneczniki.

[10]W 1976 roku wybory wygrał demokrata Jimmy Carter, pokonując republikanina Geralda Forda.

[11]Stan „Pokaż mi”. Nazwa wskazuje na uporczywą niską samoocenę i pochwałę zdrowego rozsądku

[12]Stan Błękitnych Traw. Trawa ta jest zielona, ale na wiosnę ma błękitno-fioletowe pączki.

[13]Stan Starego Dominium. Pierwszy sat skolonizowany przez Anglików.

[14]Stan Górzysty. Wschodnia część stanu jest całkowicie górzysta.

[15]Stan Wysmołowanej Piety. Według tradycji przekazywanej od czasów wojny domowej żołnierze Karoliny Północnej wygrażali innym oddziałom, które chciały umknąć z pola bitwy, że wysmołują im pięty, żeby wytrwali do następnej bitwy.

[16]Czyt.: grejhaund. Nazwa największej firmy autobusów dalekobieżnych – „chart”.

[17]Czyt.: souszal sekjurity namber. Numer ubezpieczenia społecznego – podstawa funkcjonowania w społeczeństwie USA. Uzyskuje się go po otrzymaniu tzw. zielonej karty pobytu.

[18]Jesteś zwolniony. Dosł.: jesteś spalony.

[19]Numer ubezpieczenia społecznego.

[20]Czyt.: Dżek.

Dodaj komentarz