ODCINEK 29 1976 Praca i powrót do kraju

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 29 1976 Praca i powrót do kraju

The Alexander Hamilton Hotel – Patterson. 

Właścicielem hotelu był niejaki Pan Lachmann[1], Żyd, który wyjechał z Polski w latach pięćdziesiątych. To miejsce odegrało tak ważną rolę w tym okresie mojego pobytu w USA, że postanowiłem poświęcić mu fragment mojej opowieści. Z całą pewnością, moją pracę w tym hotelu mogę wpisać na listę prób obłaskawiania USA.

Dzięki mojemu angielskiemu zacząłem pracę łącząc rozmowy telefoniczne wchodzące i przychodzące. Setki razy dziennie musiałem mówić „The Alexander Hamilton Hotel. May I help you?[2], a potem wtykać odpowiednie sznurki do odpowiednio ponumerowanych dziurek – pokoi. Najczęściej miałem dwadzieścia do czterdziestu połączeń na raz. Bardzo się trzeba było sprężać, bo klienci byli bardzo niecierpliwi. Im gorszymi byli klientami hotelu, im bardziej spóźniali się z „tygodniówkami”, tym bardziej darli się na mnie, że telefony fatalnie funkcjonują.

Dostałem pokój z łazienką i lodówką, na najwyższym piętrze, za to z największą liczbą karaluchów. Walczyłem z nimi rozkładając wszędzie cytryny i skórki cytrynowe, nie zapominając wkładać ich do łóżka. Do pokoju wchodziłem bez zapalania światła, robiłem hałas i stukałem w ściany. Wprawdzie i tak musiałem te karaluchy polubić, ale wolałem nie oglądać ich codziennie. Miałem zapewniony jeden posiłek dziennie i 100 dolarów netto za sześciodniowy tydzień pracy.

Już po trzech dniach awansowałem na pomocnika recepcjonisty. Poza codzienną obsługą centrali, w piątki, w ważnym dniu, znanym jako „pay day[3]”, do moich zadań należało ściąganie tygodniowych opłat za pokoje. Zabrałem się do tego ochoczo widząc jakąś interesującą odmianę. Szybko przyszło mi pożałować tego „awansu”, którego nikt z bardziej doświadczonych recepcjonistów nie chciał. Otóż była to najbardziej przykra i niewdzięczna robota. Z jednej strony Pan Lachmann dopytujący się co chwilę o stan kasy i skuteczność ścigania dłużników, a drugiej strony mieszkańcy hotelu, którzy robili wszystko, aby prześlizgnąć się obok recepcji i uniknąć trudnych pytań. Ale moja rola nie kończyła się na zbieraniu pieniędzy w recepcji. Do tych, którzy byli w pokojach, a zalegali z opłatą, musiałem zadzwonić i grzecznie, bardzo grzecznie oraz stanowczo, bardzo stanowczo wymóc uregulowanie tygodniówki. I to było najgorsze. Telefon bardzo ośmielał „moich” klientów, którzy najczęściej bardzo arogancko chcieli pozbyć się natręta. Gdybym zachował się źle, niegrzecznie, a przecież musiałem wyrwać od nich te pieniądze, mieliby pretekst, aby na mnie naskarżyć do szefa i uzyskać zniżkę w opłacie. Wiadomo, kto byłby winny takiej sytuacji…

To była paskudna robota, bo do tego dochodziła jeszcze jedna funkcja: zamykanie pokoi specjalnym kluczem „master key[4]”, który pasuje do wszystkich pokoi; po jego użyciu użytkownik pokoju sam już go nie otworzy. W takich przypadkach działałem zawsze za zgodą szefa, lub jego syna Henia, który był mało obecnym kierownikiem recepcji. Można domyślić się reakcji tak potraktowanych klientów, którzy całą złość wylewali na mnie. Bo to ja zamknąłem ich pokój. To ja byłem taki wredny.

Po dwóch tygodniach tej pracy okazało się, że jestem najbardziej skutecznym recepcjonistą w tej „piątkowej robocie” i w nagrodę awansowałem na pełnowartościowego recepcjonistę, już bez tych upiornych telefonów[5], z zachowaniem mojej piątkowej fuchy.

W czasie rannej zmiany przyjmowałem zażalenia mieszkańców na prace pokojowych. Wiele było różnych, najczęściej nieuzasadnionych skarg, ale te kierowane od jednej z mieszkanek były szczególnie uciążliwe. Telefony od niej zawsze kierowano do mnie. – Ty sobie świetnie radzisz z trudnymi klientami – padało wyjaśnienie, dlaczego to ja mam się nią zająć.

Była to kobieta lat ponad osiemdziesiąt, biała[6], której pokój hotelowy opłacony był dożywotnio. Miała trzy opiekunki na stałe – pielęgniarki, które zmieniały się, co osiem godzin.

- Mister Jack – mówiła drżącym głosem – Mister Jack, proszę mi przysłać porządne poszewki, ta sprzątaczka nie rozumie, co ja do niej mówię. Proszę przysłać mi te poszewki.

Następnego dnia – Panie Jack – trzęsąc się ze złości i starości – pokój jest źle posprzątany. Ta kobieta nie ma pojęcia o sprzątaniu.

Codziennie coś było nie tak, codziennie czegoś było brak. Biedna pani Stasia z Białej Podlaskiej, do której należało ósme piętro, starała się dogodzić starej lokatorce, ale bez rezultatu. Staruszka narzekała na wszystkich i na wszystko, głównie po to, aby pomarudzić i pogadać przez telefon. W ten sposób czas płynął jej szybciej.

Któregoś dnia już dobrze zniecierpliwiony pojechałem do jej pokoju na jej wezwanie, że jej „pillow case[7] jest niewłaściwa. Ona nie może tego tolerować. Czekała na mnie w otwartych drzwiach pokoju opierając się o chodzik. To była biała dama! Śniła mi się potem po nocach.

Na rozpuszczonych siwych włosach miała coś w rodzaju czepca, a cała była w białej sukni-podomce. W ręku trzymała tę nieszczęsną poszewkę i trzęsąc nią (może ze starości) machała mi przed nosem białą dłonią z długimi paznokciami – szponami – Mister Jack, to jest „the pillow case[8]? To nie jest żadna „pillow case”, to jest dziurawa szmata. – Wziąłem do ręki tę szmatę i rzeczywiście była w niej dziurka. Pielęgniarka odezwała się zza pleców swojej pacjentki – Proszę coś zrobić z tą poszewką, bo pani Green (nie pamiętam nazwiska dokładnie) jest bardzo zdenerwowana. - Z trudem znalazłem jeszcze jedną dziurę wielkości ziarna grochu. Powstał problem spania na poduszce z dziurką w poszewce przez jedną noc, bo bielizna zmieniana była u tej damy codziennie. - Cała noc z dziurą? Nigdy!

W holu hotelu stało kilka maszyn do zakupu papierosów, napojów i batonów. Pan Lachmann miał ulubione zajęcie - opróżnianie tych maszyn z bilonu i wymienianie u nas, w recepcji tego drobiazgu na papiery. Czasami była to niezła góra monet, którą Pan Lachmann wysypywał na ladę w chwili największego ruchu, i krzyczał (zapomniałem napisać, że Pan Lachmann nigdy nie mówił, wyłącznie krzyczał) – 84 dolarów (!), dawaj szybko papiery. – Miał taką wprawę, że nigdy tych monet nie liczył, ważył je w dłoniach i wiedział dokładnie ile tam tego jest. Tyle, że zawsze trochę się mylił. Na swoją korzyść, oczywiście. Kilkakrotnie oszukał mnie na dwa, trzy dolary, bo nie dał mi czasu na liczenie tego drobiazgu, a papiery musiałem wyjąć z kasy od razu. Na koniec dnia miałem manko odbierające sens mojej pracy. Z czasem stałem się bardziej asertywny i wrzucałem monety do koperty, którą zaklejałem ją na oczach Pana Lachmanna i przepraszając go, mówiłem, że najważniejsi są klienci i nie mam teraz czasu dla szefa. Wydaje mi się, że cwany Pan Lachmann doceniał tych, którzy nie dawali się robić w konia. A to był jego sport. Naciągnąć kogo się da.

My, recepcjoniści (wszyscy Polacy) należeliśmy do uprzywilejowanej kasty. Znaliśmy języki - mieliśmy większe szanse na znalezienie pracy. Pozostali, ci z kuchni, obsługi pokoi itp., mówili o nas „święte krowy”. Nie wszyscy wiedzieli, że to na nas wyżywał się Pan Lachmann wykrzykując inwektywy na temat wszystkich pracowników. Według niego nikt nie potrafił pracować, bo komuna „zeżarła nam mózgi”. Według niego wszyscy go oszukiwali i okradali. Według niego wszyscy żerowali na jego ciężkiej pracy.

Zwalniał ludzi w typowy dla siebie sposób. W chwili, gdy zdecydował się zwolnić kogoś (wszyscy mieszkali w hotelu), dawał pięć minut na spakowanie się, dopilnowywał rozliczenia wypłaty i kazał wynosić się bez prawa zaglądania do jego hotelu.

Tak zrobił z kucharką, znakomitą w swojej robocie, kulturalną osobą, którą „przyłapał” na wydawaniu nam, pracownikom zbyt dużych porcji. Zbyt dużych w jego ocenie. Podobnie robił z wieloma pokojówkami, monterami i parkingowymi.

Pracownikom płacił pierwszą wypłatę dopiero po dwóch tygodniach, zatrzymując pierwszą tygodniówkę jako depozyt – gwarancję przed ucieczką.

Pan Lachmann uczył mnie, dość skutecznie, jak manipulować cenami pokoi. Gdy klient pyta o cenę, podajemy mu ją, mając na uwadze konkretny wolny pokój. Gdy jest ona dla niego za wysoka, mówimy, że mamy inny pokój, trochę tańszy. I wręczamy klucz zadowolonemu z ceny klientowi. Jasne, że to jest klucz do pokoju, który przed chwilą miał wyższą cenę. Tak można działać, gdy klientów jest mniej niż wolnych pokoi…

Już pod koniec mojej pracy, wiedząc, że muszę dać tygodniowe wypowiedzenie, aby nie stracić 100 dolary (jak mówił Pan Lachmann i większość Polaków pracujących w The Alexander Hamilton Hotel w Patterson, New Jersey, USA), w chwili, gdy Pan Lachmann miał dobry humor i przyszedł do mnie do recepcji pogadać, powiedziałem mu w tonie żartu, ale sądząc tak na serio, co myślę o jego hotelu. – Panie Lachmann – odważyłem się żartować - zawsze marzyłem, aby pracować w recepcji ekskluzywnego hotelu, bądź ekskluzywnego burdelu. Z przykrością muszę stwierdzić, że Pan Lachmann prowadzi biznes, którego nie mogę zaliczyć ani do jednego, ani do drugiego – dokończyłem moją przemowę. Zrobił się czerwony na twarzy, kilka razy odetchnął nerwowo i myślałem, że wywali mnie z roboty w ciągu pięciu minut. Wypuścił z płuc powietrze i … zaśmiał się głośno. – A ty, co sobie myślisz? Jasne, że to jest burdel. To jest bardzo dobry burdel. Ha, ha, ha. A my wszyscy tu jesteśmy kurwy. Pracujemy za cudze pieniądze! Ha, ha, ha. I to na godziny. Ha, ha, ha. Wszyscy tu chcą tylko pieniędzy. A ty, co? Jesteś lepszy? Co, nie bierzesz forsy? Ha, ha, ha. – Ubawiliśmy się obydwaj.

Następnego dnia wypowiedziałem pracę ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich. Absolutnie wszystkich. W ocenie pozostałych pracowników hotelu byłem najlepiej traktowany przez pana Lachmanna i nie rozumieli, dlaczego odchodzę. Ja wiedziałem swoje. Dwa dni po zakończeniu pracy w Patterson, gdzieś na początku października, mieliśmy lot do Polski. Pan Lachmann proponował mi podwyżkę i bardzo chwalił moją pracę mówiąc - Panie Jack, pan się tu nadał, pan tu dobrze robi, pan ma tu pracę, gdzie panu będzie lepiej – nie mógł zrozumieć, dlaczego odchodzę.

W czasie wolnych od pracy dni spotykaliśmy się z Ewą u Staszka i Jagi. Ewa miała trochę mniej szczęścia. Jedyną pracę, jaką miała było sprzątanie niezbyt czystego domu żydowskiego, którego właścicielka miała jeden problem: Kryształowe żyrandole - kandelabry musiały błyszczeć. Ewa nie miała życia. Mozolnie moczyła kryształy w tajemniczym płynie, pucowała je i suszyła te dyndające cacka. Nasze spotkania sprowadzały się do opowieści o naszych pracodawcach i narzekaniu jak ciężko jest nam u kapitalistów. Wszystkie dni i wieczory spędzane u Staszka i Jagi były pełne ciepła i serdeczności. Polubiliśmy się i zaprzyjaźnili wszyscy. Długie rozmowy na wiele tematów dotyczących emigrantów w USA pozwoliły mi podjąć właściwą decyzję, we właściwym momencie.

Wiele wolnych dni spędzałem w Nowym Jorku, na Manhattanie. Rozpierała mnie radość i duma, że życie dało mi taką szansę, że mogę się poczuć częścią tego wielkiego miasta. Zaliczyłem kilka znanych musicali, z których „The Chorus Line[9] zrobił na mnie największe wrażenie. Choćby dlatego, że kilka lat wcześniej czytałem o nim w „Przekroju”, gdzie Lucjan Kydryński zachwycał się tym przedstawieniem. Wtedy wydawało mi się, że spektakle na Broadway’u są dla mnie nieosiągalne. Byłem również w kilku miejscach, do których wpuszczają tylko dorosłych. Te podobały mi się mniej, a „produkcje” artystyczne zaspokoiły jedynie moją ciekawość jak oni to robią w Ameryce.

Terenia zatelefonowała do mnie z Kalifornii z konkretną propozycją zostania w USA na stałe; ona oferowała mi pomoc w załatwieniu pracy, a Dawid zaoferował pożyczkę kilku tysięcy dolarów na zagospodarowanie się.

Staszek roztaczał przede mną perspektywy kariery w Stanach Zjednoczonych, ale odmawiał pomocy w podjęciu decyzji o zostaniu. Wyjaśniał, że jest gotów pomóc mi „stanąć na nogi” w USA, ale ten trudny moment wyboru muszę przejść sam. Wielokrotnie pytałem go – Co mam zrobić? Zostać? Co dalej? Pomóż mi – prosiłem. Nie ugiął się. – Ty będziesz ponosił wszelkie konsekwencje swoich decyzji, nikt nie może mieć na nie wpływu - tak mnie zostawił z problemem.

Dzień przed wylotem do Polski pojechaliśmy na kilkugodzinny odpoczynek na Long Island – na plażę nad Oceanem Atlantyckim. Ostatnie chwile w USA i ostatnie rozmowy ze Staszkiem i Jagą, które miały mi pomóc, doprowadziły do jeszcze większego zagubienia. Nie wiedziałem, jaką decyzję podjąć. Pociągała mnie myśl o nie do końca znanym wyzwaniu, jakie mogłem znaleźć w Ameryce, którą poznałem na tyle, aby wiedzieć, że znalazłbym tu swoje miejsce. Jednocześnie wiedziałem, że psychicznie nie byłem gotowy na odcięcie pępowiny z Polską. Nielegalne zostanie w USA w 1976 roku oznaczało brak kontaktów z Polską i rodziną przez wiele lat.

Następnego dnia ze łzami pożegnaliśmy Staszka, który odwoził nas na lotnisko JFK w Nowym Jorku. Zadałem Staszkowi jeszcze raz to samo pytanie i prośbę – Powiedz, czy mam zostać, powiedz, że mam zostać. To zostanę! – potrzebowałem wsparcia i gdzieś tam skrycie, zrzucenia odpowiedzialności za tak ważną decyzję, na kogoś innego. Staszek rozumiał moją rozterkę, ale konsekwentnie odmawiał spełnienia mojej prośby. – Możesz tę decyzję podjąć w każdej chwili, poczekam aż samolot odleci. Jeżeli zostaniesz, zabiorę cię do nas do domu – powaga w głosie Staszka spowodowała, że moje emocje sięgnęły zenitu. Łzy leciały same. Jeszcze podczas odprawy biletowej na lotnisku liczyłem, że coś się wydarzy i zatrzyma mnie w Ameryce na zawsze.

I wydarzyło się. Nie zatrzymało w Ameryce. Wysłało do Polski.

Okazało się, że mamy sporą nadwagę bagażu i trzeba usunąć te kilogramy z walizek. Po prostu zostawić je w Ameryce. Staszek czekał obok. Mógł zabrać te niedozwolone kilogramy lub mnie razem z nimi… Już byłem gotowy zatrzasnąć walizy, pożegnać się z Ewą i poddać się losowi, który szykował mi nowe życie.

Z nieznanych mi do dzisiaj przyczyn i w niewytłumaczonej nigdy sytuacji, za plecami dziewczyny odprawiającej pasażerów pojawił się mężczyzna w garniturze. – Proszę odprawić te bagaże tak jak są – wskazał na nasze otwarte już walizki - zwrócił się do pracownicy Lotu. – Proszę zamknąć bagaże – powiedział do mnie i Ewy. W pełnym szoku, posłusznie wykonaliśmy polecenie, nasze bagaże znalazły się na taśmie, a ja roztrzęsiony, z oczami pełnymi łez, udałem się do samolotu. Do Polski.

 

[1]Pan Lachmann pozostaje tu formą nieodmienną, bo tak się do niego wszyscy się zwracali.

[2]Hotel Aleksander Hamilton. W czym mogę pomóc?

[3]Dzień wypłaty.

[4]Klucz szefa.

[5]Po powrocie do Polski, jeszcze przez kilka tygodni podnosząc słuchawkę pytałem „The Alexander Hamilton Hotel. May I help you?

[6]W amerykańskich opisach osób i sytuacji, raportach lub listach gończych, zawsze podaje sie kolor skóry.

[7]Poszewka na poduszkę.

[8]Ta poszewka.

[9]W wolnym tłumaczeniu „Zespół baletowy” – tło dla gwiazd w musicalach. Musical ten był w repertuarze przez 16 lat!

Dodaj komentarz