ODCINEK 02 1966 NRD

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 02 1966 NRD

Próba I

Listopad 1966 – NRD

Zimno i pada deszcz. Jest siódma rano. Szaro. Zastanawiam się - Dlaczego postanowiliśmy zrealizować długo dyskutowane plany o wyjeździe do NRD, właśnie teraz, w listopadzie? - Odpowiedź nasunęła się sama. - No tak, przecież to ONI decydują, kiedy obywatelom dać pozwolenie.

A ONI właśnie teraz, w październiku, po kilku tygodniach oczekiwania dali mi wkładkę paszportową do dowodu osobistego, która uprawniała do wyjazdu w pas konwencji. Dla nas szczecinian, do NRD. Łaskawość władzy przyniosła radość kilku osobom, które wspólnie postanowiły odbyć wycieczkę za granicę.

Pan Wojtek – kierowca taksówki, właściciel forda taunusa, zdobył zezwolenie na wyjazd samochodem. Jako organizator całości, razem z żoną i sześcioletnią córką postanowili dobrać do kompletu pasażerów, dwóch klientów: mnie oraz pana Włodzimierza. Pan Włodzimierz i ja płaciliśmy za tę podróż dość symbolicznie.

Moja znajomość z panem Wojtkiem liczyła kilka lat. Wielokrotnie jako taksówkarz woził mnie i moich podopiecznych - marynarzy z obcych statków, którzy potrzebowali przewodnika. Pracowałem wtedy w spółdzielni studenckiej „Bratniak” i na zlecenie Agencji Morskiej w Szczecinie załatwiałem w mieście trudne sprawy tych marynarzy: badania lekarskie, leczenie z konsekwencji odwiedzania znanego w Szczecinie lokalu „Kaskada”, poszukiwanie zagubionych paszportów, książeczek żeglarskich, itp. Pewnie to rozmowy z marynarzami ze statków bander całego świata były jedną z przyczyn, dla których największym marzeniem mojej młodości w PRL był wyjazd za granicę. NA ZACHÓD. Wyjazd wyłącznie turystyczny. O innym nie marzyłem. Jeszcze.

Podekscytowany pierwszym wyjazdem, niewiele spałem tej nocy. Nareszcie – wyjazd do Niemiec, nieważne, że do NRD. Za granicę! Tylko w pas konwencji, czyli nie dalej niż 50 km od granicy. Powrót tego samego dnia.

Wcześnie rano zbieramy się przy placu Kościuszki. Wyruszamy w kierunku Kołbaskowa. Wielokrotnie przebiega mi przez głowę myśl: - Jadę za granicę. Za granicę. Właśnie realizuję marzenie, które „siedzi” we mnie od lat! Jak to będzie?

Szczegóły pierwszej w życiu odprawy paszportowo-celnej zatarły mi się w pamięci. Zapewne wymazały je odprawy z granicy NRD/RFN, „odwiedzanej” później wielokrotnie, a które zapamiętałem na zawsze.

Teraz jedziemy prawdziwą „poniemiecką” autostradą! Celem podróży jest Pasewalk i Prenzlau. Oba miasta mieszczą się w pasie konwencji.

Cały czas mży albo pada. Jest zimno. Skręcamy z autostrady na drogę do Prenzlau. Na lokalnej drodze widoczność jest bardzo zła. Jedziemy z prędkością 60 km/godzinę lub wolniej. Przed nami autobus komunikacji lokalnej. Autobus zjeżdża na przystanek. Staje. My wolno omijamy go. Zza autobusu wybiega kobieta z torbami, prosto pod koła naszego taunusa. Uderzona, wylatuje w górę, rozbija wielką panoramiczną szybę przednią, zostawia torby w naszym samochodzie i spada za nim, na jezdnię.

Ja myślę o jednym - Tak oto skończył się mój wymarzony wyjazd za granicę! Widać nie był mi on pisany. - Uczucie wielkiego rozczarowania nie pozwala mi współczuć starej kobiecie z połamanymi nogami, która wlazła nam prosto pod samochód. - Czy ona wie, co to marzyć o wyjeździe za granicę, a potem przeżywać taki jego koniec? – myślałem, z trudem powstrzymując łzy.

Policja. Pogotowie. Na szczęście żona pana Wojtka mówi po niemiecku. Jej mama mieszka w Berlinie Zachodnim. Mój angielski nie przydaje się na wiele. Jedziemy na komisariat eskortowani przez dwa wozy policyjne Volkspolizei[1]. Nasz samochód jest technicznie sprawny, nie ma jedynie przedniej szyby, a w dachu ma niewielkie wgniecenie.

Teraz ja siedzę na przednim siedzeniu i przez ok. 10 km do Prenzlau łapię na siebie cały deszcz i błotko z szosy. Po prostu dostaję piegów.

Na komisariacie spędzamy około 4. godzin. Dostajemy pisemne zezwolenie na pozostanie dłużej aniżeli jeden dzień, aby coś zrobić z tą szybą. Ale przecież w NRD nie ma samochodów zachodnich marek, więc i żadnego serwisu. Ktoś z nas wpada na genialny pomysł, że nadadzą się duże klisze rentgenowskie. Udajemy się do najbliższej przychodni i tam dostajemy kilka wielkich, nienaświetlonych klisz, które po zmyciu warstwy światłoczułej pod bieżącą wodą, stają się przezroczyste. Po połączeniu kilku z nich plastrem i zamontowaniu na drucianym stelażu, w miejsce szyby, jakoś możemy jechać dalej. Bez piegów.

- No i co teraz? Wracamy? Mamy przecież pozwolenie na nocleg. - Decyzja - Zostajemy! - Humory uległy poprawie. Odczuwam ulgę, że jednak coś z moich marzeń da się zrealizować.
A więc najpierw zaplanowane zakupy. Powoli robi się szaro. Dalej pada. Jedziemy do centrum.

Za Prenzlau, w drodze do jakiegoś hotelu w Neubrandenburgu, wjeżdżamy do małego miasteczka, gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Zatrzymujemy samochód, wchodzimy w małe uliczki. I tu po raz pierwszy poczułem się „za granicą”. Pięknie oświetlone, kolorowe małe sklepy, ciekawe dekoracje wystaw, no i wszędzie zapalone świeczki. Dlaczego? Dlaczego tak uroczyście? No, bo to jest pierwszy tydzień adwentu. Nawet w NRD, wbrew woli partii, ludzie przygotowywali się do świąt Bożego Narodzenia. Ale jakże zupełnie inaczej niż w Polsce! Sklepy dobrze zaopatrzone, odświętnie wystrojone już na cztery tygodnie przed świętami. Atmosfera świątecznych zakupów, ale bez nerwów, pośpiechu i obawy, że czegoś zabraknie, że będzie kolejka, że ktoś nam TO COŚ sprzątnie sprzed nosa.

Nie, nie kupowaliśmy niczego do jedzenia, za to jakieś ciuchy, buty, zabawki, drobny sprzęt kuchenny. Wszystko było inne, takie ładne, dobre, niemieckie…. No i w ogóle było na półkach i w sklepach! W małym, może dziesięciotysięcznym miasteczku.

Potem był hotel w Neubrandenburgu i burza mózgów, co dalej. Nasz glejt nie precyzował dokładnie ani dat, ani miejsca pobytu w NRD. Po prostu pozwalał nam przebywać tam dłużej. Również nie zabraniał wyjazdu poza pas konwencji. Jeden z pomysłów: - Jedziemy do Berlina! – zgodziliśmy się wszyscy. Pan Wojtek będzie mógł dzięki teściowej w Berlinie Zachodnim, załatwić szybę do taunusa.

Teraz trzeba zawiadomić rodziny w Szczecinie. Jak? Telefony istnieją, ale to nie jest najszybszy środek komunikacji. W hotelu, po dwugodzinnym oczekiwaniu otrzymaliśmy międzynarodowe połączenie ze Szczecinem. - Co powiedzieć, żeby rodziców nie wystraszyć? Że wypadek? Że musimy zostać? - biłem się z myślami czekając na połączenie. Coś tam naopowiadałem, ale nie sądzę, abym wystarczająco ich uspokoił.

Pan Wojtek dostał nawet połączenie z Berlinem Zachodnim – z teściową. Wszystko na glejt z milicji, że musi… Niestety nie da się załatwić tej szyby w ciągu tak krótkiego czasu, a więc musimy dojechać do domu „na kliszach”. Ale my dalej twierdzimy, że musimy jechać do Berlina po szybę…..! Naturalnie do Berlina Wschodniego!

Ta szyba to był znakomity pretekst, aby właśnie tam pojechać. Do Berlina! Bez szyby nie możemy przecież wracać do Szczecina. Sowieci, co to pilnują wjazdu na rogatkach Berlina muszą to zrozumieć. Szyba z klisz spisuje się dzielnie, jest szczelna i nie „puszcza piegów”, ani zimna. - Wytrzyma do Berlina? – pytamy się nawzajem. - Musi!

Berlin enerdowski z 1966 roku wspominam jako najsmutniejsze miasto, które przywołuję w pamięci teraz, po wielu latach podróżowania. Ale wtedy wydawał mi się piękną metropolią i zaspokajał moje marzenia o pierwszej podróży zagranicznej.

Powrót odbył się bez przeszkód. A szyba rzeczywiście przyjechała z Berlina Zachodniego, tyle, że kilka tygodni później.

Mimo przeciwności losu udało mi się jednak wyjechać za granicę, a nawet dzięki temu zobaczyć nieco więcej aniżeli ONI na to pozwalali.

Nie wiedziałem jeszcze, że los postawi mi w przyszłości niejedną przeszkodę w drodze na Zachód, z którą przyjdzie mi się zmagać. Moje marzenia o zwiedzaniu były stałym imperatywem do dalszego działania, bez względu na trudności.

[1] Policja ludowa - milicja.

Dodaj komentarz