ODCINEK 03 1968 Jugosławia

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 03 1968 Jugosławia

Próba II

Wrzesień 1968 – Jugosławia

Jugosławia była dla nas w komunie symbolem wczasów w luksusie. Tam wycieczki organizował Orbis – dobry znak firmowy. No i do tego samolotowe!

Kogo było na to stać?

Czy dorabiający student może pozwolić sobie na wczasy w Jugosławii? Czy to, co zarobi w studenckiej spółdzielni „Bratniak” może przeznaczyć na luksusową wycieczkę orbisowską? Jeżeli nie, to jaka jest inna droga z komuny do świata, o którym marzy?

Wiesława, moja starsza kuzynka i jej pięć koleżanek farmaceutek (wszystkie panie w wieku około 35 – 40 lat) postanowiły pojechać z Orbisem do Hercegnowi w Czarnogórze, wtedy jeszcze w całości w Jugosławii. Postanowiłem przyłączyć się do tej grupy.

W drugiej połowie września lecimy do Dubrownika. Nocnym lotem, po odprawie na lotnisku Okęcie anno domini 1968. Warunków tej odprawy nie da się w żaden sposób porównać z moimi wyobrażeniami o podróżowaniu PLL LOT. „Luksusowy” barak portu lotniczego przypomina dworzec autobusowy w zapomnianym miasteczku. Oficerowie WOP[1] sprawdzają dokumenty – dowody osobiste z wkładką paszportową, zamknięci w drewnianych budkach, celnicy robią swoją robotę walcząc z szalonym przemytem ręczników, suszarek do włosów, materaców plażowych i innych przedmiotów grzebiąc w otwartych walizkach rozłożonych na kilku długich ławach. Na oczach publiczności patrzącej na to z góry, z balustrady. Wszystko razem jest dość upokarzające dla pasażerów, ale ewidentnie wliczone w koszt wycieczki …

Cały ten z trudem kupowany w Polsce, a następnie przemycany przez granicę, sprzęt sportowo-turystyczny ma być u obsługi hotelowej zamieniany na dinary i dolary. Po to, aby znowu coś kupić. Coś, co jest z Zachodu! A co można było kupić w Jugosławii? Tam było wszystko, czego nie było w Polsce. Prawie wszystko. Teraz nawet już nie pamiętam, za czym uganiały się panie farmaceutki.

Pojedynczym turystom polecono dobrać się w pary w czasie lotu, bo pokoje w bungalowach były wyłącznie dwuosobowe. Z kim mam dzielić mój pokój skoro większość turystów jest już ze swoimi partnerami?

Podczas wsiadania do samolotu wypatrzyłem charakterystyczną, wysoką, sylwetkę kogoś, kogo chyba znam – pana doktora Dorsza. Doktor Dorsz to bardzo wysoki, wysportowany blondyn, w okularach w złotej oprawie, nie sposób go nie rozpoznać, nawet, jeżeli się go zna go tylko ze słyszenia. Ja go znałem opowieści moich koleżanek, studentek medycyny.

Doktor Eugeniusz Dorsz[2], psychiatra, w wieku ok. 40 lat, pracował wtedy jako asystent w Katedrze Biologii Akademii Medycznej. Dał się poznać swoim studentom jako bardzo surowy, wymagający i wyszydzający nieuków asystent. Bardzo inteligentny, dowcipny, ale nielubiany, bo zbyt surowy i strasznie złośliwy. W oczach studentów, oczywiście.

- Czy podróżuje Pan sam? – spytałem. – Bo ja znam pana doktora.

- ??

- Jest Pan w Szczecinie znaną osobą, a w szczególności w środowisku studentów.

- Acha. Pan studiuje medycynę?

- Ja nie. Ale kilkoro moich kolegów, tak.

- Witam na pokładzie i zapraszam do wspólnego spędzenia dwóch tygodni w Jugosławii.

Nad ranem wylądowaliśmy w Dubrowniku, a stamtąd autokarem przetransportowano nas do Hercegnowi. Zakwaterowaliśmy się w pięknych bungalowach, nad samym morzem – Zatoką Kotorską. W Polsce było już całkiem chłodno, a tu rano temperatura powietrza 30˚C., a wody 25.

- Idziemy popływać? – zaproponował doktor Dorsz.

- Trochę się boję, tak z marszu, wcześnie rano ….

- Jestem dobrym pływakiem i będę pana asekurować.

Za chwilę byliśmy już daleko od brzegu zachwycając się niesamowitym widokiem szczytów gór wyłaniających się prosto z Zatoki.

- Czy widział Pan kiedyś dorsze w Adriatyku? – krzyczał do mnie z odległości.

To pytanie, niesamowicie autoironiczne, zapowiadało ciekawe, wesołe wakacje. A to był dopiero pierwszy dzień. Po nieprzespanej nocy.

Doktor Dorsz podróżował sam, bo jak wyjaśnił, musiał odpocząć po porodzie. Przez sześć miesięcy zajmował się synem. „Macierzyństwo” zmęczyło go na tyle, że potrzebował spokoju. I konsekwentnie działał: zabrał ze sobą II tom „Ogniem i Mieczem”, kupił butelkę lokalnego koniaku i każdego wieczoru, pomimo moich namawiań do korzystania z uroków ciepłych wieczorów, zostawał w pokoju i… odpoczywał.

Oczywiście, prawie codziennie bywaliśmy na betonowej plaży, pośród Francuzów, Brytyjczyków, Niemców. Pływanie w Adriatyku było naszym ulubionym zajęciem. Naturalnie doktor Dorsz był dużo lepszym „dorszem” ode mnie. Kilka dni spędziliśmy w górach odwiedzając zgubione wioski i próbując dogadać się z miejscowymi, bardzo biednymi ludźmi.

Doktor Dorsz, mimo swojej jasnej karnacji i biało-blond włosów, opalił się na piękny złoty kolor. Był obiektem zainteresowań wielu okolicznych pań na plaży i w hotelu. Nie znam jego pochodzenia, wiem, że studiował w Łodzi. Domyślałem się, że ma jakieś niemieckie korzenie, bo przyznał się, że mówi biegle po niemiecku. Ale nigdy, ani razu nie odezwał się w tym języku. Wszędzie, w hotelu, na plaży, w sklepach, restauracjach, ostentacyjnie i głośno mówił po rosyjsku, wiedząc, że ten język działa Jugosłowianom na nerwy, a wszystkich niemieckojęzycznych obsługują z wielką atencją. No, i właśnie dlatego doktor Dorsz mówił wyłącznie po rosyjsku.

Wszystkie obce panie traciły zainteresowanie mówiącym po rosyjsku przystojnym Polakiem. Przypomnę: w roku 1968!

A nasze farmaceutki? Z czterema z nich dzieliliśmy stolik w restauracji, gdzie podawano nam trzy posiłki dziennie. Rozmowy przy stole doprowadzały mnie do paroksyzmów śmiechu, bo doktor Dorsz, w niezrozumiały dla tych pań sposób, kpił sobie z nich i naigrywał.

- Czy byłyście Panie w tym sklepie, tam, za drugim zakrętem? Tam „dawali” znakomite koszulki polo? Kupiłyście panie? Nie? Jaka szkoda!

- A gdzie, gdzie? – pytały rozgorączkowane panie, które spędziły kolejny poranek na poszukiwaniu wymarzonych ciuchów.

– A po ile?

- Sprzedałyście już wszystkie ręczniki? Tak? Oj, niedobrze. Teraz dają o trzy dinary więcej - podpuszczał je z poważną miną doktor.

- A kto teraz kupuje? Bo ja mam jeszcze jeden – ucieszyła się jedna z pań.

- A ja mam jeszcze dwa – zaćwierkała druga.

- No, tam w hotelu, na drugim końcu promenady.

I tak dalej, w tym stylu. Pan doktor rozmawiał z farmaceutkami udając rozgorączkowanego i turystę bardzo przejętego zakupami. Był w tym przekonujący do bólu. A ja musiałem krztusić się obiadem i dość kwaśnym winem.

Wieczorami, czytając mi zabawne fragmenty z Sienkiewicza, wyjaśniał, że to jest jego jedyna lektura, która przynosi ulgę przepracowanemu mózgowi. Pośród wielu poruszanych tematów stanął problem głośnego zachowania się turystów w miejscach publicznych. Próbowaliśmy znaleźć wytłumaczenie dla takiego sposobu bycia. Dorsz opowiedział mi o swoich kłopotach w czasie studiów, w czasie gdy mieszkał w Szczecinie w czynszowej kamienicy przy ulicy Krzywoustego. Pokój wynajmował od bardzo starej, samotnej pani, z tak zwanego dobrego domu. W upalny dzień uczył się do egzaminów, a hałas dochodzący z podwórka nie pozwalał mu się skupić.

Żalił się – Czy pani wie, dlaczego oni tak wrzeszczą, dlaczego do siebie krzyczą a nie rozmawiają? I tak przez cały dzień, od rana do nocy?

- Nie wie pan, dlaczego krzyczą? To z chamstwa tak krzyczą, chamstwo ich rozpiera.

Od tego wieczoru, za każdym razem, gdy byliśmy na plaży, gdzie irytowali nas bardzo głośno rozmawiający Niemcy i Francuzi, wymienialiśmy spojrzenia i mówiliśmy - Chamstwo ich rozpiera.

A jak życie uczy, na chamstwo nie ma rady. I czasami trzeba się z tym pogodzić. Albo uciekać.

Któregoś razu, wieczorem namówiłem pana doktora, abyśmy razem poszli popatrzeć na bawiących się turystów w naszej restauracji. Na tarasie z przepięknym widokiem na Zatokę, grał czeski (wtedy czechosłowacki) zespół rockowy. We wrześniu 1968 popularność Czechów przechodziła wszelkie wyobrażenie. Zespół otrzymywał aplauz po każdym utworze i wszyscy czuli wielką solidarność z Czechami. Zespół grał zresztą znakomicie.

Pan doktor bardzo niechętnie zszedł ze mną do restauracji, z dezaprobatą zauważył brak wolnych stolików, rozejrzał się dookoła i już chciał mnie zostawić samego, ale w ostatniej chwili zdecydował się zapytać (oczywiście po rosyjsku) o wolne miejsca przy stoliku, gdzie siedziała para grubych Niemców w wieku około 40 lat. Spojrzeli na nas niechętnie, zrozumieli, o co pytamy i kiwnęli głowami, że możemy przysiąść się do ich stolika.

Teraz moja zabawa zaczęła się na dobre. Udając, że jesteśmy zajęci własną rozmową, podsłuchiwaliśmy, o czym rozmawiają nasi Niemcy. To znaczy pan doktor tłumaczył mi symultanicznie ich rozmowę.

- Ta niemiecka, piegowata praczka pyta męża, z jakiego kraju mogą być ci dwaj. W jakim języku rozmawiają. Węgrzy? Czesi? Polacy? Nie, nie Polacy, bo za dobrze są ubrani. Zresztą Polacy nie jeżdżą do Jugosławii. Tu dla nich za drogo. A ci wyglądają przyzwoicie. Ciekawe, co zamówią.

Jasne, że Dorsz zamówił po rosyjsku dwie szklanki wody. Koniecznie z kranu.

- Ta biaława purchawka mówi, że oni jacyś dziwni. Tylko wodę? Widzisz. Nawet nie znają żadnego języka.

Posiedzieliśmy jeszcze piętnaście minut, w czasie których dusiłem się ze śmiechu słuchając komentarzy Dorsza na temat inteligentnej rozmowy znudzonych sobą małżonków. Wstając od stolika Dorsz zwrócił do Niemców po rosyjsku:

- Dziękujemy państwu za miłe towarzystwo.

Niemka w swoim języku wycedziła parę pojedynczych słów mocno gestykulując, abyśmy cokolwiek zrozumieli. A wtedy Dorsz płynną niemczyzną:

- Nie zawsze ma się ochotę używać języka, który wszyscy wokół znają. Teraz nie musi pani machać łapkami, może się pani w pełni wysłowić.

Biedna purchawka otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale niestety żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust i falującej piersi.

Poza tym w Jugosławii było pięknie. Można było sobie wyobrazić jak to jest na Zachodzie. Ten „prawdziwy” Zachód był w dalszym ciągu dla mnie nieosiągalny.

[1] Wojsko Ochrony Pogranicza.

[2] Dr Eugeniusz Dorsz-Szteke – lekarz psychiatra. Zmarł w2001 r. Był wielkim znawcą historii sztuki, literatury, religioznawcą,v

Dodaj komentarz