ODCINEK 09 1972 Wenezuela

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 09 1972 Wenezuela

Wenezuela: La Guaira – Caracas.

23.05. 

Na redę dotarliśmy o północy. Widok mnie oszołomił. Wielka góra pokryta światłami. Wyobraziłem sobie, że leży tam wspaniałe miasto o niespotykanej urodzie. To, co widziałem tej nocy było bardziej imponujące niż iluminowana Lizbona.

A rano?

Okazało się, że jest to wielka góra cała zaludniona wielotysięcznymi slumsami. Wszystkie domki sklecone z byle czego, mają prąd, lodówki i samochody, ale w świetle dnia widać zwykłą nędzę.[1]

Pobyt w Wenezueli zaczął się długim oczekiwaniem na odprawę paszportową, bo tu cyrk z wielką prezydencką kampanią wyborczą i nikt nie ma głowy do pasażerów z obcych statków. Grubas i Pasażerka mają tu wysiadać. Posiadają wenezuelskie wizy pobytowe Przyjadą po nich rodziny i znajomi. Ja nie mam żadnej wizy wenezuelskiej. Nawet tranzytowej. Obydwoje pasażerowie w nerwach, bo nikogo nie widać. Ja mam ewentualnie, z córką pasażerki zabrać się do Caracas. Po kilku godzinach, na statku pojawia się jakaś kobieta, która reprezentuje władze portowe. Wcale się nie spieszy z formalnościami, domyślamy się, że z poganiania jej nic nie wyniknie dobrego. Ogląda nasze paszporty. Pierwsza reakcja i decyzja w mojej sprawie - NIE! - Mnie nie wolno zejść na ląd. Nie mam książeczki żeglarskiej, a w paszporcie wizy też nie. Już chciałem zaprotestować. Ale powoli! Bez pośpiechu! Nie ponaglać! Czekać! I tu pomógł mi mój początkowy hiszpański. Pani oficer (?) bardzo się spodobało, gdy powiedziałem jak bardzo zależy mi na kontakcie z Wenezuelczykami, aby poprawić mój hiszpański, aby choć trochę poznać ich piękny kraj. Niezupełnie nieszczere komplementy poskutkowały. Po kolejnych czterech godzinach oczekiwania dostałem przepustkę na zejście na ląd. Na 72 godziny. Córka Pasażerki przyjechała z dwoma swoimi wenezuelskimi kolegami, którzy zostali ugoszczeni na statku obiadem, a ja zaprosiłem ich na butelkę „żywca”. W efekcie zaprosili mnie do spędzenia u nich, w Caracas, dwóch dni.

Caracas położone jest w kotlinie na wysokości 1500 m i dlatego ma wspaniały klimat „śródziemnomorski”. Dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem z La Guaira, gdzie panuje karaibskie, wilgotne i gorące piekło, zajął nam przejazd do zupełnie innego klimatu. A sieć autostrad, która jak ośmiornica oplata kotlinę i samo Caracas, każdego Europejczyka musi przyprawić o zawrót głowy. Rodolfo i Pedro prześcigali się, aby mi zaimponować ich ukochanym miastem. Wozili mnie niestrudzenie przez cały dzień, zatrzymując się w ciekawszych miejscach. Wszędzie poili mnie sokami ze świeżych owoców, na moich oczach wyciskanych przez rozmaite maszyny. Soki były bardzo egzotyczne i bardzo smaczne. Żadnego nie odmówiłem. Trochę później moje łakomstwo zostało ukarane. Wszystko w tym kraju było dla mnie egzotyczne. Architektura, autostrady, centra handlowe i uliczne pasaże o białych, marmurowych posadzkach. Moi gospodarze przez cały czas pytali, czy mi się podoba. Nie przeczyłem nawet wtedy, jeżeli nawet nie wszystko przypadło mi do gustu. Nie mogłem zrobić im przykrości. Caracas „by night” nie można porównać do niczego innego, co znam. Bajka. Męczą jedynie pędzące samochody. I ich ilość. Ciekawe, że Wenezuelczycy tak pędzą w swoich maszynach, a „normalnie” są zdecydowanie powolni i nic nie wydaje się ich gonić.

Mały przykład ich spokoju. I cierpliwości. Autobusy nie mają przystanków. Zatrzymują się tam, gdzie chcą pasażerowie, w dowolnym miejscu. W centrum przed każdym skrzyżowaniem, tam gdzie więcej przestrzeni, na życzenie, tam gdzie stoją pasażerowie. Ja widząc podjeżdżający autobus, biegałem w lewo i prawo, aby zająć jak najlepszą pozycję wobec drzwi wejściowych, a kierowca zatrzymał pojazd tam, gdzie właśnie się stanąłem, drzwi otworzył przed moim nosem. U nas w kraju pasażer musi dobiec do drzwi autobusu. U nas kierowca staje tam, gdzie „trzeba”, a nie tam, gdzie są pasażerowie. Wie, że to on jest najważniejszy. W Wenezueli, gdy jesteś w autobusie i chcesz wysiąść, wystarczy klasnąć w dłonie. Nie wiedziałem o tym, byłem sam i dojechałem do końca trasy. Bez zatrzymania. Spróbujmy klasnąć w dłonie w naszym autobusie!?

Pierwszy wieczór, po wrażeniach w dzielnicach handlowych Chocaito, Silencio i Este, pełnych ruchu, świateł, reklam, muzyki, zakończyliśmy w barze z orkiestrą, tańcami i masą tubylców. A do tego zakąski: krewetki. ośmiornica, „queso de mano[2] i inne lokalne przysmaki. Trochę mną wstrząsało, ale robiłem dzielną minę.

Rodolfo mieszka z rodziną w domu na wzgórzu, z widokiem na całą kotlinę, w której leży Caracas. Cisza, spokój i wspaniały widok. W domu nie ma klasycznych okien, a jedynie rodzaj żaluzji w otworach okiennych, które przepuszczają światło lub ograniczają promienie słoneczne. Temperatura przez cały rok jest jak w Neapolu późną wiosną. Dostałem pokój, a w nim stało łóżko, przykryte prześcieradłem, a na nim mała poduszka i złożone w kostkę jeszcze jedno prześcieradło. A gdzie kołdra? Nigdzie jej nie znalazłem. I tak oto, po raz pierwszy w życiu spałem tylko pod prześcieradłem, prawie na świeżym powietrzu (na statku, w tropiku cały czas była włączona klimatyzacja, a więc było chłodno). I to było kolejne nowe doświadczenie. Miłe.

W środku nocy obudziło mnie gwałtowne swędzenie. Z przerażeniem pomyślałem o ewentualnych insektach. Zajęło mi dłuższą chwilę skonstatowanie, że jest to potężne uczulenie. Po każdym przesunięciu (!) dłonią po skórze, pojawiały się na niej wielkie bąble. Twarz spuchła mi całkiem nieźle, głównie wargi. Spojrzałem w lustro – wyglądałem komicznie, ale nie było mi do śmiechu. Co to będzie rano? Lekarze? Szpital? Zdesperowany, stanąłem pod zimnym prysznicem, który łagodził swędzenie. Po godzinie, zmęczony, położyłem się do łóżka i … zasnąłem. Rano (o 12.00!!) obudziłem się i wszystko wróciło do normy. Gdyby nie to długie spanie, pomyślałbym, że to dziwne uczulenie przyśniło mi się. To była wina wypitych kilkunastu gatunków soków. Szok witaminowy??

Na dole czekało na mnie śniadanie – obiad. Tym razem „pękłem”. Odmówiłem jedzenia zupy z twardymi, pokrojonymi w dużą kostkę flakami, z kawałkami kaczanów kukurydzy. Do tego „arepy” – białe gorące chlebki z mąki kukurydzianej. Po doświadczeniach nocy, mój żołądek zaprotestował. Po posiłku, Alirio, kuzyn Rodolfo, artysta malarz, porwał mnie swoim fordem mustangiem i wszystko zaczęło się od nowa. Znów miasto, tempo, widoki, ważne place, pomniki, których w Ameryce Południowej jest bardzo wiele, sklepy i ogromny ruch. Z pasją młodego artysty, Alirio opowiadał historię Wenezueli. Wieczór spędziliśmy w knajpkach i kafejkach (bez soków) i w samochodzie, pędząc 120 km na godzinę w centrum miasta i „por la autopista[3]. Trzeciego dnia pojechaliśmy „teleférico[4] na wysokość 2000 m od strony Caracas, potem zjechaliśmy do La Guaira, na statek. Widok z góry oszałamiający. Z jednej strony La Guaira i bezkresne Morze Karaibskie, a z drugiej kotlina i ogromne Caracas. Jedno i drugie niespotykane w Europie.

Z Caracas wysłałem list do Chile, do Cecylii, że już dotknąłem ziemi południowoamerykańskiej. 

Antyle Holenderskie. Curaçao[5] – Willemstadt.

26.05. 

Bunkrujemy[6] tu przez 4 godziny. Curaçao to wyspa, a na niej stolica Willemstadt – mała kopia Amsterdamu. Pastelowe kolory ulic, bardzo ciemnoskórzy tubylcy, blond-włosi Europejczycy, nadęci Amerykanie i tropikalna temperatura z ogromną wilgotnością. Niby „puerto libre[7], ale ceny jak wszędzie. Tyle, że biorą wszystkie pieniądze. Oprócz złotówek. Przy nabrzeżu działa widowiskowy targ rybny – stragany, których zaplecze stanowią łodzie i żaglówki. Widać, że żyje się tu bez pośpiechu. 

Wenezuela. Maracaibo.

27.05. sobota. 

Wrażenia w czasie tego pobytu były tak zmasowane, że kolejne przeżycia utrudniały porządkowanie w głowie poprzednich. Nie jestem w stanie opisać ich wszystkich. Potraktuję niektóre hasłowo. 

Detynieccy w Maracaibo.

To małżeństwo warszawiaków - profesorów na lokalnym uniwersytecie, którzy namówili mnie do złożenia podania o pracę. Zachwalali warunki płacowe. Zarabiają czterokrotnie więcej niż w Europie. Ale warunki do życia przerażające. Przez cały rok 35 – 38˚C, przy 100.% wilgotności powietrza. Żyje się w klimatyzowanych samochodach, sklepach i domach. Gdy po kilkugodzinnym pobycie w domu przyjaciół Detynieckich, zrobiło się już ciemno, wyszedłem do ogrodu. Sądziłem, że będzie już chłodno, jak to u nas. Otworzyłem szklane, przesuwane drzwi i buchnęło we mnie gorące, mokre powietrze, zupełnie jak z piekarnika. Jak tu funkcjonować? W ogrodzie dzikie iguany. Trzeba się do nich przyzwyczaić. Nie boją się człowieka. I to ich tragedia. O tym niżej.

Miasto i przemysł.

Jezioro Maracaibo – źródło ropy naftowej determinuje wygląd miasta i okolicy. O urodzie tego bogatego miasta z wielkimi kontrastami społecznymi można by pisać dużo i długo. Nie jest to jednak tematem tego reportażu. Przez roponośne jezioro Maracaibo biegnie jeden z najdłuższych mostów - 14 km.

W wolnej chwili, w czasie ogólnonarodowej sjesty[8], chciałem popływać w basenie przy kompleksie pięknych domów. Nikogo tam nie było. Pod palmą, trzy metry od bramy leżał czarnoskóry pracownik (?). Brama była zamknięta. Zawołałem, czy mógłby mi otworzyć. Spojrzał na mnie spod przymkniętych oczu i niepodnosząc się odpowiedział. - Właśnie mam sjestę. - I tyle.

Wenezuelczycy.

W ciągu prawie dwóch tygodni objeżdżania Wenezueli spotkałem wielu Wenezuelczyków. Sympatycznych, wesołych, na luzie, serdecznych, chętnych do rozmowy. Wszystko to w radosnej atmosferze, przy poklepywaniu się po ramionach, uśmiechach i zapewnieniach przyjaźni, obietnicach na przyszłość itp. Ktoś bez doświadczenia mógłby wziąć to wszystko za objawy wyjątkowej gościnności, życzliwości, jakiej nie spotykamy w Europie. Ja miałem przewodników – Polaków mieszkających w Wenezueli od lat. Ostrzegli mnie. - Znikasz z oczu Wenezuelczyka, znikasz z jego serca . - Deklaratywność to jest podstawowa cecha postępowania. I tyle.

Iguany i owoce.

Wzdłuż drogi siedzą ludzie (tak jak u nas z grzybami) i sprzedają żywe iguany, które trzymają na smyczy. Ponoć mięso jest wyjątkowo smaczne. Nie próbowałem. Iguany nie boją się ludzi, przychodzą do ogrodów, dają się łatwo złapać. Przykry widok, gdy służą za przyszłe pożywienie. Takiej różnorodności owoców jeszcze nie widziałem. No bo i gdzie? W NRD? Nie sposób zapamiętać ich nazwy, a wygląd nie przypominał żadnego owocu z naszego kraju. Odkryłem avocado, taką dużą gruszkę, która ma wielką pestkę i tłusty miąższ. Usuwa się pestkę i miejsce wypełnia np. krewetkami. Pyszne.

Kolumbijczycy w Wenezueli.

To są pariasi tego społeczeństwa. Jak Meksykanie w USA. Każdy Kolumbijczyk chce dostać się do Wenezueli, bo tu jest praca i życie. Nie są w Wenezueli mile widziani. Wykonują najgorsze prace. Mają złą opinię. Że kradną. Że wykorzystują wszystko i wszystkich. Że są całym złem tego świata.

Zostać, nie zostać.

Detynieccy ponownie namawiają mnie na zostanie w Wenezueli. Praca na uniwersytecie zapewniona. Potrzebują chemików – wykładowców. Warunki finansowe wymarzone. Gorzej z warunkami do życia dla Europejczyka. Te można sobie „załatwić” dysponując większą pensją niż w USA! Pozostaje problem wizy. Tę można tylko załatwić poza granicami Wenezueli. Umawiamy się, że załatwię wizę w Chile, a w drodze powrotnej do Polski zejdę ze statku i zostanę w Maracaibo na dłużej. Sam w to nie wierzę, ale sama myśl ekscytuje mnie i nie daje spokoju. Zobaczymy. 

 

[1]Te obszary zwane są „ranchos”, a ich mieszkańcy wcale nie są biedni. Nie chcą przeprowadzać się do budowanych dla nich blokowisk. Wolą być „u siebie”. Na górze śmieci.

[2] Ser wyciskany ręcznie.

[3]Na autostradzie.

[4]Kolejką linową.

[5]Czyt: Kurasau. Po portugalsku znaczy serce, wyspa ma taki kształt.

[6]Tankujemy paliwo.

[7]Wolny port.

[8]Przerwa po obiedzie.

Dodaj komentarz