ODCINEK 14 1972 w Chile

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 14 1972 w Chile

Z dziennika podróży.

25 lipca

Wielki wiec Unidad Popular. Widziałem Allende. Wysoko na mównicy. Taka masa ludzi! Imponujące. To, co widziałem pozwala mieć nadzieję, że nie wszystko w tym kraju stracone, mimo tak silnej opozycji. 

 

Tymczasem ja nadal wykorzystywałem mój czas na zwiedzanie miasta i kraju. W wielkim parku na wzgórzu San Cristóbal spotkałem czterech chłopców w wieku około 14 lat, którzy oprowadzali mnie po okolicy, a ja korzystałem z okazji i zadawałem pytania, aby porównać ich z naszymi dziećmi w tym wieku. Zadawałem im pytania, które wydawały mi się stosowne do ich wieku, czyli o szkole, domu, sporcie, wakacjach. A oni? Oni bardzo dorośle każdą odpowiedź odnosili do sytuacji w ich kraju. Wszyscy byli lewicowcami, twierdzili, że to ich własne zdanie, a nie rodziców. A na pytanie, jakie jest narodowe danie Chilijczyków, odpowiedzieli chórem: - Polityka! - Byłem zaskoczony. W Polsce dorosła młodzież niechętnie zajmuje stanowisko w sprawach polityki, a kilkunastoletnie dzieci?... W Chile dzieci znalazły się w swojej historycznej roli. Dzieci lewicowców.

W Santiago odnalazłem moich znajomych Chilijczyków Maríę-Teresę i Martína, którzy byli w Szczecinie w 1971 roku. Wtedy nie spotykaliśmy się zbyt często, a więc nie wywiązała się między nami szczególna zażyłość. W sytuacji, w której nie miałem zbyt bogatego życia towarzyskiego w Santiago, przyjąłem ich zaproszenie na domową imprezę z okazji, której już nie pamiętam. Termin był dość odległy.

Zaproszenie było na 21.00. Elegancko spóźniony o 15 minut, podjeżdżam taksówką pod dom w ładnej dzielnicy rezydencjalnej. I zastaję skonsternowaną gospodynię, w lokówkach, kompletnie zaskoczoną. Przez najbliższe dwie godziny towarzyszyły mi dzieci gospodarzy. Pierwsi goście (po mnie) przybyli o 23.00. Ostatni w ogóle nie przybyli. Jedno pamiętam z tego spotkania. Jako atrakcja wieczoru – przedstawiciel „prawdziwej” komuny, zasypywany byłem pytaniami. Ale nikogo nie interesowały moje odpowiedzi. W ogólnym harmidrze pytający odpowiadali sami sobie, dzieląc się własną wiedzą. Zresztą mój hiszpański był zbyt słaby, abym mógł nadążyć za nimi i wtrącić chociaż dwa słowa.

Wiele osób z tego towarzystwa szalenie zainteresowało się mną, egzotycznym Polakiem, i deklarowało konieczność spotkania mnie w spokojniejszej atmosferze, aby porozmawiać. Cieszyłem się na te spotkania, bo miały urozmaicić mój pobyt i zmniejszyć odczuwanie samotności. Wszyscy wzięli mój numer telefonu i obiecali skontaktować się wkrótce. I co? I kto zadzwonił? Nikt! Ani jedna osoba, z tych, które tak entuzjastycznie deklarowały konieczność poznania mnie bliżej, nie dotrzymała słowa. Odczułem rozczarowanie i trzeba było kolejnych kilku tygodni, abym zrozumiał mentalność tego społeczeństwa: Przy pożegnaniu wypada wykazać zainteresowanie osobą, z którą się rozstajemy, umówić się na kolejne spotkanie i … zignorować całą sprawę. To tak, jakby zamiast mówienia „do widzenia”, mówić „koniecznie musimy zobaczyć się jutro”. Niezorientowani przeżywają rozczarowanie. Co kraj to obyczaj, zgodnie z tym oklepanym powiedzeniem.

Któregoś dnia wieczorem, Rodrigo, student medycyny, podopieczny doñii Sary, o zdecydowanie lewicowych poglądach, w czasie kolacji, zaatakował mnie mówiąc, że chyba jestem agentem (amerykańskim?) i na pewno nie przyjechałem bezpośrednio z komunistycznej Polski. Zdziwienie na mojej twarzy wywołane jego atakiem na mnie, musiało być na tyle przekonujące, bo za chwilę wyjaśnił, że jego koleżanka Rosjanka, która jest na stypendium w Chile[1], stwierdziła, że Polacy mieszkający w Polsce nie wyjeżdżają za granicę. – Bo my im na to nie pozwalamy! – Nie byłem w stanie z nim dyskutować. Po prostu pokazałem mu mój paszport z odpowiednimi datami. Ale dla niego i tak Rosjanka pozostała autorytetem. Mimo iż, poprosiłem o spotkanie z nią, nigdy się na nie nie zgodziła. Bała się konfrontacji z agentem!

Trudności z zaopatrzeniem w żywność narastały razem z inflacją. Mięsa i ryb zabrakło. Jedliśmy fasolę i wiele potraw z jarzyn, których nie znałem, ale bardzo mi smakowały. W końcu pojawiło się mięso z Chin [2]-carne de chancho[3]. Znając te problemy z Polski starałem się je traktować jako lokalną egzotykę. Nie byłem w stanie emocjonalnie angażować się w życie polityczne Chile, mając świadomość mojej tymczasowości w tym kraju.

Siedemnastego lipca postanowiłem pojechać na południe kraju. Na najdalej wysunięty kraniec stałego lądu, do Puerto Montt. I dalej na wielką wyspę Chiloe, z miastem Ancud, znanym w Chile z najlepszych mariscos.[4] Ancud leży na 42˚ szerokości geograficznej południowej, co odpowiada położeniu Rzymu na półkuli północnej. Najbardziej na południe i zachód wysunięty stały ląd, na którym się znalazłem. Klimat znacznie surowszy aniżeli w Rzymie.

Na dworzec odprowadziły mnie doña Sara i Veronica. Na drogę zostałem zaopatrzony w kilka płatów suszonej wołowiny, która ponoć ratuje wszystkich od głodu, a we mnie wzbudzała lekkie obrzydzenie, ale doceniłem wysiłek i dobrą wolę ze strony mojej gospodyni. A szesnastoletnia Veronica dopominała się o całusa. Ach te nastolatki!

Jechałem sporo godzin, 1000 kilometrów, pociągiem sypialnym, którego atrakcją był wagon taki jak w „Pół żartem, pół serio” z Marylin Monroe. W ciągu dnia były w nim szerokie fotele, które wieczorem zamieniały się w dwa poziomy łóżek oddzielonych kotarami, tworząc pomiędzy sobą korytarz. Urocze.

Na południu Chile temperatura wynosiła minus 8˚C. Okropieństwo. Pokój w hotelu ogrzewany był piecem parafinowym – zimno!! W holu wisiała wielka mapa z obiema półkulami świata. Spojrzałem na punkt na mapie, w którym byłem, a potem na Polskę. Odległość, nawet na mapie, wydała się ogromna. I po raz pierwszy poczułem się bardzo sam, bardzo daleko od domu. Było mi zimno, byłem głodny i nie miałem ochoty na żadne zwiedzanie. Chciałem do domu! Choćby do Santiago.

 

Odległości w Chile:

ARICA - PUNTA ARENAS  -  5 000  km

ARICA - SANTIAGO  -  2 000 km

SANTIAGO - PUERTO MONTT  -  1000 km

Po dwóch dniach samotnego marznięcia w mieście, gdzie większość mieszkańców to Niemcy – emigranci z lat II. wojny światowej, postanowiłem wracać. Zamiana biletu sypialnego okazała się niemożliwa. Pociągi były pełne. Zdecydowałem się wracać II klasą – na siedząco. Podróż okazała się kształcąca. W tym samym wagonie podróżowała drużyna skautów chilijskich – bardzo prawicowych. Śpiewali anty-lewicowe (faszyzujące?) pieśni, i w ogóle zachowywali się prowokacyjnie. Część pasażerów wtórowała im. Wyczuwałem, że w społeczeństwie początkowo entuzjastycznie nastawionym do Unidad Popular, narasta opozycja i sprzeciw.

Taki mały epizod w podróży: Jechałem wagonem typu „tramwajowego”, dla palących. Gdy rozkoszowałem się kolejnym papierosem, stanęła przy mnie śliczna czterolatka wpatrując się we mnie. Zapytałem – Chcesz papierosa?

– Nie – odpowiedziała. – Papierosy mi szkodzą!

Ku mojemu zaskoczeniu, po dwóch miesiącach mego pobytu w Santiago, Cecylia zaprosiła mnie do siebie do domu na kolację! Naturalnie, był Hernan. Poznałem brodatego działacza lewicowej partii intelektualistów. Dowiedziałem się, że jakiś czas spędził w Chinach i wrócił stamtąd zafascynowany. Kuba to w ogóle szczyt marzeń społeczeństw świata, a Che Gevara idol absolutny.

- A co wiesz na temat socjalizmu krajów satelickich ZSRR? – pytałem. - Przecież Cecylia na własne oczy widziała w Polsce, że to nie działa!!

- Europa jest już nie do uratowania – twierdził – skrzywiona burżuazyjną historią. My, tu w Ameryce Południowej musimy wykorzystać swoją szansę.

- Nie, nie, do Polski nie wybieramy się. Teraz trzeba swój czas poświęcić ojczyźnie – dodała Cecylia, gdy z grzeczności proponowałem odwiedzenie Polski.

Venceremos[5]! – podsumował Hernan głęboko przekonany.

Cecilia z wielkim zaangażowaniem mówiła o ich wspólnej pracy na rzecz „abstemios[6],o roli młodej inteligencji chilijskiej w młodym kraju socjalistycznym. Zrozumiałem, że tacy ludzie jak Cecilia i Hernan mają jasno wytyczone cele i nic poza tym nie jest dla nich ważne. I nikt poza tym. Ja też nie. Ale prezentów, które dostała ode mnie czasie mojego jednodniowego pobytu w Santiago, nie zwróciła. Żałowałem ich tylko dlatego, że w Chile spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy okazali mi swoją serdeczność, a ja nie miałem czym się im odwdzięczyć…

Był to męczący dla mnie wieczór. Nie miałem zamiaru do niczego przekonywać ani Cecilii, ani Hernana. Na nic im była moja wiedza i doświadczenie z „prawdziwego” kraju komunistycznego. Rozstaliśmy się ze świadomością, że już nigdy w życiu się nie zobaczymy[7].

Z Divą poznawałem Santiago takie, w jakim żyją lokalni mieszkańcy – ogromne targowiska warzywne i rybne (ceny dla Chilijczyków szalone), dzielnice bogaczy i te gdzie buduje się domy z byle czego, na ziemi zajętej nielegalnie. Było na to przyzwolenie władz. Diva stara się być liberalna, ale wyczuwam, że w głębi duszy jest prawicowa i konserwatywna. Też należy do klasy pogardliwe nazywanej tu – losmomios.[8]

W Santiago zima złagodniała Na początku sierpnia (odpowiednik naszego lutego) było bardzo słonecznie i ok. 15˚ C. Dało się żyć.

Postanawiam kupić buty. Takie „bajeranckie” – z cienkiej skóry, do kostek, ze ściągaczami po bokach. W Polsce takich nie ma. W Europie kosztują majątek. Dla mnie majątek. Oglądam wystawy i widzę. Są! Ciemnoczerwone, no może wiśniowe. Wchodzę do sklepu, a tam na półkach nie dostrzegam butów tego samego koloru. Sprzedawca podaje mi brązowe.

– Nie, nie chcę tych cafés (brązowych), poproszę te z wystawy, rojos[9](czerwone) – obstaję przy swoim wyborze.

– Te colorados?[10] – pyta sprzedawca.

- Tak, tak colorados, ale rojos![11] – dalej upieram się.

Miałem, więc kolejne ćwiczenie z kolorów. Nawet rudy, tu w Ameryce to colorado! Jedna literka „e” robi im taką różnicę!

Mijają tygodnie. W połowie sierpnia dowiaduję się, że m/s Śniadecki wpływa do Valparaiso i po kilku dniach wyruszy do Europy. Odbywam całą serię pożegnań, chwilami żal mi, że kończy się ta przygoda.

Z ambasady Wenezueli nie dostałem żadnej odpowiedzi. Pogodziłem się już z myślą, że nie będę profesorem uniwersytetu w Maracaibo. Żal. Pieniędzy? Przygody? Nowych wyzwań?

Jadę do Valparaiso na statek. Po ponad dwóch miesiącach słyszę polski język. Miałem tylko krótką przerwę w stosowaniu polskiego, ale odbieram dziwne wrażenie – jakoś polski nie pasuje mi w tym miejscu. I do tego ten marynarski slang!

Poznaję pasażerów m/s Śniadecki: dwudziestodwuletniego Jurka, syna radcy handlowego ambasady polskiej w Caracas, jest w drodze do domu, na drugi rok studiów matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Okazuje się, że w latach sześćdziesiątych jego rodzice mieszkali w Szczecinie na Małgorzaty Fornalskiej (dziś Orląt Lwowskich), tuż przy Sabały!

Perturbacje z załadunkiem powodują, że wypłynięcie przesunięto o cały tydzień. Postanawiamy z Jurkiem wracać do Santiago, aby i on mógł poznać to miasto i okolice. Jurek wynajmuje samochód. To całkowita nowość dla mnie. Wracamy do doñii Sary i dona Ciro. Przyjmują nas z otwartymi ramionami. Jurek płaci to, co się należy, a ja jestem ich gościem! Żadnych pieniędzy!

Zwiedzamy Santiago, wyjeżdżamy w góry do bardzo starej kopalni miedzi El Volcán. Jurek mówi świetnie po hiszpańsku, więc razem cieszymy się kontaktami z moimi znajomymi, którzy coraz bardziej zajęci są sytuacją polityczną w Chile, a która nie napawa optymizmem. Coraz bardziej współczuję moim lewicującym przyjaciołom, którzy wykazują się ogromnym zaangażowaniem społecznym, widząc szansę dla biednej części społeczeństwa, ale nie widzą beznadziejności sytuacji, ani utopijności szalonego socjalizmu wspieranego przez Kubę, Chiny i ZSRR. To się musi źle skończyć! Ale wtedy daleki byłem od przewidywania tragedii, która wydarzyła się we wrześniu 1973.

Po kilku dniach wracamy na statek i w końcu 29 sierpnia wypływamy.

 

Z dziennika podróży. 

29 sierpnia

Przygód ciąg dalszy: Pędziliśmy (Jurek i ja) na złamanie karku do Valparaiso, aby zdążyć na statek. Tablica była na 22.00. Już o 21.00 udało nam się zameldować na statku, który miał nazajutrz wyjść do Telcahuano (dużego chilijskiego portu na południe od Santiago), a okazało się, że wychodzimy prosto do Peru. Panika. Co zrobimy z nadmiarem escudos[12], które nic nie są warte poza krajem, a żadnych towarów nie wolno wnieść na statek, a dokładniej wywieźć z Chile. Przepisy celne typowo socjalistyczne! No, ale na cóż spryt Polaków? Jasne, że wszystko się udało. 

Niestety nie zapisałem w dzienniku, na czym polegało to pozytywne wykorzystanie sprytu narodowego. Nie wiem, co kupiliśmy. Nie pamiętam.

 

[1]Współpraca Chile z ZSRR rozwijała się na wszystkich frontach.

[2]Chiny to kolejny kraj – ideał lewicowych Chilijczyków.

[3]Czyt: karne de czanczo – świnina – jak je nazywali mieszkańcy Santiago.

[4]Owoce morza.

[5]Zwyciężymy!

[6]Byli alkoholicy mieszkający wraz z rodzinami w czymś w rodzaju miasteczka, z pełną infrastrukturą, wspomaganego przez liczne organizacje społeczne i polityczne.

[7]Po przewrocie w 1973 r. obojgu udało się wyemigrować do Wenezueli. Innych wiadomości o nich nie mam.

[8]Mumie.

[9]Czyt: rohos.

[10]Czerwone, w południowoamerykańskiej odmianie hiszpańskiego.

[11]W Hiszpanii kolorowe to „coloreados”, a czerwone to „rojos”!

[12]Pieniądze chilijskie.

Dodaj komentarz