ODCINEK 16 1973 Do Włoch

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 16 1973 Do Włoch

Próba VI 

Kwiecień 1973 - Włochy 

Emocje po powrocie z Ameryki Południowej trwały długo. Niekończące się opowieści, pokazy slajdów, a przede wszystkim wspomnienia zdarzeń z sześciomiesięcznej podróży, powodowały, że po powrocie żyłem w innym wymiarze – myślami nadal byłem daleko poza Polską.

Propozycja wyjazdu do Włoch pojawiła się nagle, już w styczniu 1973 roku. Halina, trochę starsza koleżanka z pracy w Akademii Medycznej planowała wyjazd z córką samochodem do Włoch. Tam miała się spotkać ze swoim mężem – kapitanem statku bandery liberyjskiej. Pan kapitan, Kazimierz P. pracował u zagranicznego armatora. Nie każdy polski kapitan żeglugi wielkiej miał szanse na taki kontrakt.

Moja rola miała polegać na towarzyszeniu Halinie i jej szesnastoletniej córce Bogusi w tej podróży oraz wspieraniu ich w trudnych chwilach, o ile takie się zdarzą.

Jednak pojadę do Włoch! Z pięcioletnim poślizgiem, ale jednak pojadę!

Procedura ta sama: podanie o paszport, załatwianie wizy pobytowej włoskiej oraz austriackiej i RFN-owskiej tranzytowej. Zajęło to ponad dwa miesiące. Na dwa tygodnie przed Wielkanocą byliśmy gotowi do drogi. W samochodzie mieliśmy wszystko, no może prawie wszystko: namioty, śpiwory oraz to, co jest niezbędne (tak nam się wydawało) do miesięcznej podróży samochodem po Europie. Jakim samochodem? Jednym z lepszych samochodów, jakie wyprodukowała komuna. Wartburgiem.

Ten wygodny do podróżowania samochód sprawiał poza granicami komuny dodatkowe trudności: musieliśmy wieźć ze sobą cały zapas mixolu (oleju silnikowego) do dolewania do zbiornika paliwa. Stacje benzynowe na Zachodzie nie miały takiego specyfiku. Może miały, ale na pewno za inną cenę. Nasz bagażnik wyładowany był ponad miarę. Za to byliśmy przygotowani na każdą okazję. Zabraliśmy wszystko ze sobą, co nakazał żonie drogą radiową pan kapitan.

Wjeżdżamy z Polski przez NRD do RFN i Austrii, następnego dnia chcemy przejechać przez Słowenię i wjechać do Chorwacji, aby dotrzeć do pierwszego celu podróży - Rijeki. Bo tam w ostatniej chwili skierowano statek pana kapitana.

Teraz kolej na opis przejść granicznych pomiędzy dwoma państwami niemieckimi.

Autostrada w NRD okazała się niewiele lepsza od tej ze Szczecina do Kołbaskowa. Jedziemy jak po schodach, ale za to dwa pasy ruchu na całej trasie! Dojeżdżamy do przejścia granicznego na południu kraju. Już na pięć kilometrów przed granicą odbywa się pierwsze sprawdzanie paszportów przez uzbrojonych po zęby „pograniczników” (Rosjanie?).

Wzmaga się w nas uczucie, że przekraczamy granicę nielegalnie i zaraz nas zawrócą do domu. Parę kilometrów dalej, kolejna kontrola paszportów. Kilometr przed granicą duży barak a tam kilku uzbrojonych NRD-owców w szarozielonych mundurach. Strasznie poważne miny nie zapowiadają miłej odprawy. Wszystko odbywa się bez słowa. Zabrano nam paszporty, kazano zjechać na bok. Teraz ekipa czterech umundurowanych funkcjonariuszy “ogląda” nasze twarze i nasz samochód. Lustro na kółkach pozwala wykluczyć obecność człowieka między kołami. Silnik też został skontrolowany. Długi szpikulec dźga siedzenia samochodu, pomiędzy bagażami, pod siedzeniami. Potem kolej na otwieranie samych bagaży. Ten etap przebiega zadziwiająco szybko. Nie ma czego szukać, w torbach nie może zmieścić się żywy uciekinier. Czekamy około godziny w samochodzie. Zwracają nam ostemplowane paszporty. Jedziemy w kierunku betonowej zapory sięgającej na wysokość ponad 0,5 metra. Okazuje się, że ta zapora jest ustawiona pod małym kątem, trzeba przejechać wzdłuż niej, na jej końcu skręcić w prawo, w kierunku kolejnej zapory o długości około 20. metrów i teraz skręcić w lewo. I w ten sposób pięć lub sześć razy. Spoglądamy przed siebie, w górę i zauważamy wieżyczkę z ustawionym karabinem maszynowym. Podjeżdżamy pod ciężki szlaban i znowu oddajemy, tym razem na krótko, nasze paszporty. Policzono osoby w samochodzie, oddano dokumenty i możemy jechać. Teraz przejeżdżamy 200 metrów drogi “niczyjej” i po raz ostatni widzimy godło NRD. Sierp, młot i inne symbole dobrobytu socjalistycznego kiwają nam z flag na pożegnanie.

Po chwili przed nami kolorowa budka, wychodzi z niej jeden wojskowy w ciemnozielonym mundurze i z uśmiechem odbiera paszporty; po kilku minutach oddaje je po sprawdzeniu wizy tranzytowej i wbiciu pieczęci.

Po dwugodzinnej odprawie jesteśmy po drugiej stronie. Jesteśmy w RFN. Jedziemy gładką jak stół autostradą. Z uczuciem ulgi mówię do współpasażerek - Witajcie na Zachodzie!

Z tą chwilą zaczęło się moje oswajanie Starej Europy.

Austria, przez przypadek, była pierwsza. Na początek, wrażenie robiła rozmaitość kolorów mijanych miasteczek. To nie było nam znane w szarej PRL. Dla mnie były to obrazki jak z bajek z dzieciństwa – małe domy w kolorowych ogródkach rozsiane na okolicznych wzgórzach, a wszystko zadbane do ostatniego źdźbła trawy. I taki też był nasz mały hotelik pod Gratzem: duże pierzyny pachnące nieznanymi mi środkami piorącymi, śliczne mebelki jak w pokoiku u grzecznej panienki i uśmiechnięta gospodyni w wykrochmalonym fartuchu zapraszała nas na śniadanie. Nie, tego wcześniej nie zaznałem. A takie to przecież normalne. 

Spokojnie dojechaliśmy do Rijeki, gdzie w porcie stał już wielki m/v[1] Tina bandery liberyjskiej. Cały pokryty rdzą potwierdzającą przebyte oceaniczne mile.

Nie pamiętam, co takiego przewoził ten tramp, ale zapamiętałem wielonarodową załogę, z przewagą Filipińczyków, którą dowodził kapitan P. Po moich doświadczeniach na polskim statku liniowym, wiele rzeczy zaskoczyło mnie na tym handlowcu bandery afrykańskiej. Pojęcie higieny i czystości mogą być jednak różnie interpretowane.

Na polskich statkach, oprócz licznej załogi pokładowej i maszynowej, zawsze był komplet obsługi hotelowej: ochmistrz, kucharz, jego pomocnicy oraz stewardzi. Komuna dbała o pracę dla wszystkich – efekty ekonomiczne były drugorzędne w stosunku do zatrudnienia. Wszyscy pracowali osiem godzin dziennie i statek świecił czystością (na pewno w tej części, do której dostęp mieli pasażerowie).

Na statku liberyjskim obsługa „hotelowa” to tylko jeden steward do obsługi kapitana i pierwszego oficera oraz pasażerów (na tym pasażerami były statku dwie żony oficerów) i na pewno tylko jeden kucharz. A statek duży - 30 tysięcy ton. W konsekwencji nie sposób było nie zauważyć ogólnie panującego bałaganu i brudu. Członkowie załogi jakoś średnio przykładali się do zajęć poza pracą na pokładzie i w maszynie. A kapitan miał inne, ważniejsze sprawy do załatwiania. Choć wiem, że się starał wyegzekwować, chociaż minimum czystości.

Wśród załogi był jeden Polak, mój rówieśnik – Alfred, który kazał nazywać się Jackiem (no cóż, imienia nie wybiera się samemu), dzięki niemu dowiedzieliśmy się trochę o atmosferze panującej wśród załogi, w skład której wchodzili, Hindusi, Filipińczycy, Pakistańczycy i paru Afrykanów. Każdy z nich reprezentował inną religię, a przede wszystkim inną kulturę i mentalność. Wieża Babel, na najniższym piętrze.

Dzisiaj te historie wydają się mi zupełnie oczywiste (ach ta telewizja), ale wtedy były to opowieści jak z filmu. Bójki, kłótnie i bunty to zdarzenia codzienne na tym statku, a wybuchowa mieszanka narodowości i kultur często była nie do pojęcia dla mnie – mało doświadczonego Europejczyka.

Na m/v Tina spędziliśmy dwie noce. Kosztowaliśmy kuchnię międzynarodową, poznawaliśmy załogę, a nawet dostałem prezent od stewarda – Hindusa. Prezent ten miał się niedługo okazać wysoce kłopotliwy. Były to trzy opakowania po 10 papierosów. Opakowaniem były zwinięte rożki z papieru, podobne do małych lodów, a same papierosy były zwiniętymi liśćmi tytoniu, przewiązanymi czerwoną nitką.

Teraz naszego wartburga trzeba było przygotować do podróży przez całe Włochy i z powrotem do Polski. Pan kapitan, teraz już dla mnie Kazik, sprawdził te wszystkie elementy samochodu, na których się znał, załadował do bagażnika, jakieś części zapasowe, które uznał za niezbędne i kazał jechać. Zapewnił, że wartburg jest gotowy do drogi i na pewno wytrzyma wszystkie trudy podróży.

Mieliśmy się jeszcze spotkać w Genui, dokąd m/v Tina miała wkrótce popłynąć.

 

[1]Motor vessel. Statek o silniku spalinowym, w odróżnieniu od dawnego s/s – steam ship – statku parowego.

 

Dodaj komentarz