ODCINEK 17 1973 Włochy 2

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 17 1973 Włochy 2

Tak więc, przez Triest pojechaliśmy do Wenecji. Nie, nie będzie tu opowieści o tym mieście, o którym najlepsi pisarze napisali tomy. Nie odważyłbym się napisać kolejnego peanu w zachwycie nad tym niezwykłym miejscem, ani udawać zblazowanego turystę krytykującego Włochów, którzy nie dbają o to „znikające miasto”, które czasami po prostu śmierdzi. Nie należy słuchać nikogo. Każdy musi zobaczyć Wenecję i pokochać ją lub znienawidzić po swojemu.

Z Wenecji pamiętam jeden problem „turystyczny”. Dotyczy on książek - przewodników. Zawsze kupuję je przed wyjazdem. I zawsze mam problem, kiedy je czytać. Gdy czytam o miejscu, którego nie znam, zanim tam się znajdę, niewiele szczegółów jestem w stanie zapamiętać i nie zawsze wiem, czego nie pominąć podczas zwiedzania. Gdy czytam w trakcie zwiedzania, odbieram sobie przyjemność podziwiania piękna tego, na co patrzę. To czytanie bardzo mnie rozprasza. Gdy czytam później, w wolnej chwili, żałuję często, że coś przegapiłem i właśnie to najważniejsze mi umknęło. Wybieram jednak spokojne oglądanie posługując się moją wiedzą ogólną, szczególnie, gdy dotyczy to bardzo znanych miejsc. Ale to, co lubię najbardziej, to zaskoczenie podczas zwiedzania miejsc mało znanych, ale za to urzekających swoim pięknem. I tak właśnie zdarzało się codziennie podczas trzydniowego spacerowania po Wenecji. Tak, tak, spacerowania. Labirynt uliczek i mostów pozwala dotrzeć do większości miejsc “suchą nogą”. Wymaga to jednak dobrej orientacji w przestrzeni i … cierpliwości. Nawet mapa często nie pomaga. Te wielogodzinne spacery powodowały, że nieoczekiwanie znajdowałem się w jakimś zakamarku, placyku, skrzyżowaniu, o którym żaden przewodnik nie pisał, a piękno tego miejsca było zupełnie zniewalające. Wenecja to nie tylko te place i budowle znane z tysiąca zdjęć ….

Wenecja to jedno z tych miejsc, do których bardzo lubię wracać.

Potem Verona. “Obowiązkowy” balkon Julii i koloseum, w którym corocznie odbywają się festiwale szekspirowskie.

Teraz przejeżdżamy przez Apeniny. Na przełęczy temperatura minus dwa stopnie i śnieg. Zjeżdżamy w dół. Bez świadomości, że hamulce prawie nie działają. Na szczęście na prostym odcinku drogi samochód zatrzymuje się, sprawdzamy koła. Oba tylne rozgrzane są do czerwoności. Prawie. Znowu szczęście, jesteśmy w małej wiosce, gdzie jest warsztat samochodowy. Tym razem to “tylko” blokada hamulców. Zagrzały się na stromych zboczach Apeninów. Mechanik radzi powrót do domu, bo nie gwarantuje…

Po kilku godzinach jedziemy dalej… do Florencji. Nie zrezygnujemy przecież z trzech tygodni podróży po Włoszech z powodu hamulców! Z pewnością zabrakło nam wyobraźni, ale czy mogliśmy postąpić inaczej? 

O Florencji mógłbym pisać bardzo dużo i długo, ale nie zrobię tego lepiej, aniżeli zrobiono to przede mną. Ograniczę się do opisu kilku zdarzeń. We Florencji spędziliśmy święta Wielkanocne. Była to atrakcja sama w sobie, bo oglądaliśmy wspaniałą wielkopiątkową procesję przed katedrą, mieszaliśmy się w tłumie ludzi oblegających wszystkie znane miejsca i „oddychaliśmy” autentyczną międzynarodową atmosferą. Jedyny kłopot to zamknięte muzea w dni świąteczne i ogromne kolejki do nich w Wielką Sobotę – jedyny dzień, w którym mogliśmy obejrzeć zaledwie dwie galerie.

Pod jedną z nich zaparkowaliśmy samochód w jedynym wolnym, miejscu w szeregu innych aut parkujących na ulicy z zakazem zatrzymywania się. O godzinie 13.00 było tych aut około dwadzieścia. Gdy wyszliśmy z galerii o 14.00, stał już tylko nasz wartburg. Po wizycie w kolejnej galerii o 16.00, bezskutecznie szukaliśmy naszego samochodu. Halina była bliska płaczu. Mimo braku doświadczenia w takiej sytuacji, domyśliłem się, że samochód został odholowany przez odpowiednie służby. Wszedłem o najbliższego hotelu i poprosiłem o kontakt z firmą, która zabiera źle zaparkowane samochody. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś połakomiłby się na dziwny samochód i ukradł go. Recepcjonista zapytał o markę samochodu i usłyszał ode mnie „wartburg”, bez dodatkowych wyjaśnień.

- Una macchina americana, e?– zapytał, bo nazwa brzmiała mu obco.

- No, no. Alemana[1] - chciałem dodać, że ze wschodnich Niemiec, ale recepcjonista usłyszał w słuchawce pytanie – La macchina polacca? – A ja szybko potwierdziłem – Si, Si polacca! – to było wystarczająco egzotyczne. Na parkingu oddalonym o 20 kilometrów od centrum, dokąd musieliśmy pojechać taksówką, czekał na nas stosowny mandat i opłata za ten parking. Łącznie, niefortunne parkowanie przez pięć godzin, kosztowało nas cztery moje pensje miesięczne. Obłaskawianie Zachodu było dla nas bardzo kosztowne, a czasami nawet bolesne.

Potem była Piza, a potem Rzym. 

Wrażenia z Rzymu z roku 1973 zostały całkowicie przysłonięte przez moje kolejne podróże do Włoch. Ale to, co wspominam jako duże przeżycie z pierwszego pobytu, to zwiedzanie Muzeów Watykańskich, z nieodpartym wrażeniem, że zgromadzone „prezenty” z całego świata mają szanse, aby oglądane były przez wielu ludzi. W krajach pochodzenia pozostałyby jako mało znane. Np. przepiękny arras “Sobieski pod Wiedniem”. A Kaplica Sykstyńska nawet przed renowacją przyprawiała o zawrót głowy. Fizycznie też. Bo ogląda się ją wyłącznie z zadartą głową. 

Monte Cassino. 

Kolejny etap to Monte Cassino. Wtedy (podkreślam: wtedy, w 1973 roku) niewielu Włochów potrafiło wskazać drogę na polski cmentarz wojenny. Nie wiedzieli, że na wzgórzu znajduje się jakiś cmentarz. Kierowano nas na angielski cmentarz wojenny, który leży w dolinie, jakieś 5 kilometrów na zachód od Monte Cassino. W efekcie, bez pomocy przewodników, trafiamy na miejsce. Cmentarz zlokalizowany na przeciwległym zboczu w stosunku do klasztoru, już z daleka robi ogromne wrażenie. Nas, wszystko, absolutnie wszystko, co tam zobaczyliśmy i uświadomiliśmy sobie po raz kolejny, niezgodnie z komunistyczną „poprawnością polityczną”, wzruszyło do tego stopnia, że do końca dnia nie mogliśmy o niczym innym myśleć i rozmawiać. Zdanie opisujące dużym łukiem grób generała Andersa: ”Przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni Jej służbie”, na zawsze pozostało w mojej pamięci.

A jak się za kilka godzin okazało, mieliśmy jeden dzień więcej na refleksje.

Następny etapem miał być Neapol. Chcemy uniknąć opłat za „autostradę słońca” (chyba pół mojej miesięcznej pensji za odcinek Rzym – Neapol), jedziemy bocznymi drogami, czyli cały czas przez małe miejscowości i wsie, z prędkością do 50 km/godzinę. Irytujemy się, że nie dojedziemy przed nocą na miejsce, do zarezerwowanego hoteliku. No, ale gdybyśmy jechali autostradą, kłopotów i wydatków byłoby jeszcze więcej. 

Czujemy, że przednie koło samochodu wydaje dziwny dźwięk, a po chwili mamy uczucie, że jedziemy na „kwadratowym” kole. Łut szczęścia – dzieje się to na przedmieściach Formii - małej miejscowości, 80 km przed Neapolem. Jest godzina 16.00, pobliski warsztat ma przerwę obiadową. Im bardziej na południe Włoch, tym sjesta staje się ważniejszym obrzędem, z którego nikt nie zrezygnuje dla żadnego klienta, choćby najbardziej egzotycznego.

Po godzinie zwolna nadchodzi mechanik. Dopytuje się o markę samochodu, każe otworzyć maskę, po chwili woła:

- Marco, Marco, veni qua, guarda! Due tempi, due tempi[2]! Nigdy jeszcze nie widziałem! – wydziwia. Zbiegają się młodzi mechanicy. Dłuższą chwilę oglądają silnik, wymieniają poglądy, gestykulują całkowicie nas ignorując. W końcu pytają, co się nam przytrafiło. Zdejmują koło. okazuje się, że rozsypało się łożysko. - Nie ma problemu, wstawimy nowe – uspokaja nas Luigi[3], główny mechanik. Po półgodzinie wraca z warsztatu, (bo wszystko dzieje się na podjeździe) i widać jego zmartwioną minę. Pokazuje rozsypane łożysko i wyjaśnia, że ono właśnie ma rolki, a nie kulki, a takich rolek on nie posiada. Trzeba kupić oryginalne łożysko. Zajmuje mi trochę czasu, aby mu wytłumaczyć, że do Niemiec jest daleko, a od NRD dzielą nas lata świetlne, jeżeli weźmiemy pod uwagę dystrybucję części zamiennych wartburga w Europie. Sprowadzenie takiego łożyska może nam zająć kilka miesięcy. Wyraźnie miał kłopoty z pojęciem tej trudności, ale w końcu podjął męską, włoską decyzję. Wytoczy sam brakujące rolki. Tyle, że zrobić to może jutro rano (wiemy już, co to oznacza we Włoszech – wszystko wykonuje się JUTRO). Mamy w oczach panikę, więc nas zapewnia, że na pewno jutro rano wszystko będzie zrobione.

Zostajemy na noc w Formii i wieczorem zwiedzamy miasteczko. Jest już zmrok, a na ulicach i na głównym placu pełno ludzi. Wyłącznie mężczyzn. Stoją po kilkunastu, w grupach i z ożywieniem dyskutują. Większość z nich to młodzieńcy w wieku 20 – 25 lat, modnie ubrani w obcisłe spodnie biodrówki i bardzo obcisłe sweterki sięgające pasa, uwypuklające zgrabne sylwetki. Włosy starannie ufryzowane i wszyscy bardzo pachnący. Jakaż to różnica między nimi, a polskimi chłopakami stojącymi na rogu ulicy! A gdzie dziewczyny? Pewnie w domach przygotowują wieczorny posiłek. Społeczeństwo zdominowane przez mężczyzn. Przynajmniej tak to widać na zewnątrz. Do ruchu feministycznego brakuje ładnych parę lat.

Skojarzył mi się dowcip na temat młodych Włochów. - Dlaczego młodzi Włosi zapuszczają małe, czarne wąsiki? Bo chcą być podobni do swoich matek.

Wcześnie rano obserwujemy kolejne zjawisko: w miasteczku jest wiele zakładów fryzjerskich, a w każdym zakładzie pełno klientów. Młodych Włochów. Fryzjerzy odświeżają im fryzury. Zapewne przed pracą. Pełne również są bary, gdzie na stojąco wielu mężczyzn pije swoje poranne espresso za 150 lirów (ta sam kawa przy stoliku kosztuje 450). 1 US dolar = 930 lirów. To jest jedyna rzecz, na którą mnie stać.

Trochę zdenerwowani idziemy do warsztatu, gdzie po godzinie zadowolony mechanik wręcza nam kluczyki i pyta, ile kilometrów mamy do domu. Wyjaśniamy, że około 2500. Z troską w głosie zaleca nam natychmiastowy powrót do Polski i wymianę łożyska na oryginalne, bo to wyprodukowane przez niego nie wytrzyma wielu kilometrów i on nie daje za nie gwarancji. Kasuje należność zupełnie rozsądną nawet jak na polskie kieszenie, a my kiwając głowami, że zaraz udajemy się w podróż powrotną, jedziemy do Neapolu[4].

Ostrzeżeni przez wszystkich, w Neapolu pilnujemy naszego dobytku. Halina i Bogusia ściskają torebki pod pachami, ja pilnuję aparatu fotograficznego jak oka w głowie oraz uważamy na przejeżdżających w wąskich uliczkach na skuterach młodych chłopaków. Niejedna turystka straciła torebkę, a nawet kolczyk razem z uchem!

Zobaczyliśmy Neapol, wspięliśmy się na Wezuwiusz, popodziwialiśmy Zatokę Neapolitańską i podjęliśmy decyzję: nie chcemy umierać. Nie warto. Na pewno Neapol to za mało, aby na obejrzeniu go zakończyć życie!

Kolejne rozczarowanie to słynne Sorrento. Jest tak położone na klifie nad zatoką i tak zabudowane hotelami, że nie ma żadnego dostępu do plaż dla nie-hotelowych turystów. Bardzo nieprzyjazne dla takich jak my!

Nie chcąc przeżywać kolejnego rozczarowania, rezygnujemy z wycieczki na Capri, która zresztą byłaby dla nas zbyt kosztowna.

W drodze powrotnej omijamy Rzym i jedziemy przez Viareggio do Genui – na kolejne spotkanie z m/v Tina. Spędzamy jedną noc na pokładzie i bardzo wcześnie rano jedziemy z Genui do Mediolanu. Alfred vel Jacek dołącza do nas po wynegocjowaniu kilku dni urlopu, na czas postoju statku w porcie.

Przejazd przez góry przepiękną, krętą (!) autostradą robi wrażenie. Opłata drogowa też. 

 PS

TECHNICZNA JAKOŚĆ ZDJĘĆ - NA MIARĘ CZASÓW. CELOWO NIE UZUPEŁNIAM O ŻADNE WSPÓŁCZESNE. 

ZALEŻY MI NA POKAZANIU TEGO, CO JA WTEDY OGLADAŁEM.

[1]- To samochód amerykański?, - Nie, nie, niemiecki.

[2]Chodź tutaj! Popatrz! Dwutakt!

[3]Czyt.: Luidżi.

[4]Pokonaliśmy tym wartburgiem wiele kilometrów we Włoszech. Wróciliśmy szczęśliwie do Polski. Halina wykonała jeszcze 10 000 kilometrów, a następnie sprzedała to auto bez wymiany tego łożyska. Luigi naprawił je wkładając weń serce i…dobry materiał.

Dodaj komentarz