ODCINEK 22 1975 Anglia

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 22 1975 Anglia

Londyn 

Z Gâre du Nord[1], pociągiem pojechałem do Dunkierki, a stamtąd nocnym promem do Dover. Prom był tak przepełniony, że nie znalazłem ani jednego miejsca, aby usiąść. W końcu udało mi się ułożyć na jakimś skrawku podłogi i tak przespałem kilka godzin. O świcie dopływaliśmy do portu. Z daleka było widać znajome mi od lat, z książek do nauki języków, „White cliffs of Dover”[2]. A więc zaczyna się moja Anglia, z którą współistnieję od chwili rozpoczęcia nauki języka angielskiego, jeszcze w szkole podstawowej.

Odprawa paszportowa francusko-brytyjska odbyła się jeszcze na promie, a na przystani promowej już tylko celna. Mój paszport, po kilku podróżach po Europie, wyglądał jak „żydowski weksel”, wielokrotnie ostemplowany wizami i pieczęciami odpraw granicznych. Tak wyglądający paszport to marzenie każdego podróżującego Amerykanina, aby móc się pochwalić zaliczeniem kolejnego kraju. Im pieczęci żadnych nie wstawiają, muszą się o nie upominać. Nam robią łaskę, że wpuszczają do kraju po bardzo wnikliwym oglądaniu ważności wizy i zadawaniu pytań o posiadane pieniądze na pokrycie pobytu.

Pociągiem dojechałem z Dover do Victoria Station w Londynie, gdzie czekała na mnie Diva.

Sześciotygodniowy pobyt w Londynie stał się dla mnie przełomem w sposobie patrzenia na ten Zachodni Świat. Wszystko poznane dotąd wydało mi się mało ważne. To, co proponowała Anglia, a Londyn w szczególności, wywarło na mnie ogromne wrażenie. Spotkania z ludźmi, dosłownie z całego świata, wieczory w pubach, wyjścia do teatrów (wyłącznie tych alternatywnych, awangardowych, gdzie bilety były praktycznie za darmo), zwiedzanie galerii obrazów, muzeów, obecność na koncercie symfonicznym (jednym!)[3] i operze (jednej!)[4], chodzenie po ulicach Londynu, po prostu bycie w tym mieście, w którym nie czułem się na marginesie społeczeństwa, wszystko to spowodowało, że zapragnąłem tu zamieszkać na dłużej. Spotkania z Polakami, Grekami, Argentyńczykami, Chilijczykami (z tymi narodowościami miałem stały kontakt w Anglii), którzy pracowali tam, wywołały we mnie żal, że ja tu jestem tylko turystą. Byłem przekonany, że też potrafię, że sobie poradzę, że nie jestem od nich głupszy i gorszy, że usamodzielnię się bez kłopotów, a przede wszystkim nie będę już wydawać „polskich” pieniędzy, ale zacznę je ZARABIAĆ, tu na Zachodzie. Wystarczyło tylko znaleźć pracę i mieszkanie. Tylko. Postanowiłem pojechać do kraju, pozałatwiać kilka spraw wymagających mojej tam obecności, wrócić do Londynu i zostać tu na dłużej. Z punktu widzenia polskich władz, nielegalnie oczywiście. Tak zrobiła większość Polaków, których poznałem.

Plany, a rzeczywistość, to dwie różne sprawy. Ta rzeczywistość miała okazać się bardziej przyziemna i szybko miała zweryfikować moje marzenia.

Nadal zwiedzałem Londyn. Lato 1975 w Londynie było wyjątkowe. Ani razu nie padał deszcz. Trawa w Hyde Parku i innych zieleńcach była wyschnięta i żółta. To się tu prawie nigdy nie zdarza. Parasol, który przytargałem z Polski ze sobą, nie przydał się wcale.

Zatelefonowałem do znajomych Chilijczyków – Brytyjczyków poznanych w Hiszpanii. Zaprosili do siebie na godzinę 18.00. Miałem kłopoty z interpretacją pory zaproszenia. Od tego zależy strój oraz oczekiwania, co do długości wizyty i ewentualnego posiłku. Szósta po południu, za późno na „drinka”, a za wcześnie na kolację. Wybrałem wersję, że będzie to kurtuazyjna wizyta z zaproszeniem na drinka.

Z bukietem kwiatów, dotarłem na miejsce na czas i zostałem przez lokaja wprowadzony do salonu. Po chwili pojawiła się pani domu, która serdecznie ze mną rozmawiając, poświęciła mi około dwudziestu minut. Diva poinstruowała mnie wcześniej, że będzie bardziej na miejscu, jeżeli poproszę o sherry[5] a nie o whisky, gdy będę miał wybór. Tak tez zrobiłem i chyba dobrze wypadłem. Gospodyni zaproponowała mi wspólne spędzenie najbliższej niedzieli na typowym angielskim „pastime”[6]. Tym razem był to pokaz polowania na lisy z ogromną sforą psów. Całość zorganizowana była w hrabstwie Surrey, słynącym z terenów polowań.

Po południu zostałem zaproszony na obiad do rezydencji, leżącej też w tym hrabstwie, około 50 kilometrów od Londynu.

Kolejny raz doznałem silnych wrażeń, gdy samochodem podjechaliśmy, żwirowaną aleją w kształcie podkowy, pod wielki dwupiętrowy dom z szaro-czerwonej cegły. Wszystko w tym domu było bardzo „angielskie”. Kilka lub kilkanaście kominów różnej wysokości, małe szyby w oknach i wielki drewniany gołębnik na jednej nodze, który stał na środku trawnika przed domem, to wszystko było jak z filmu. Przecież do tej pory nie znałem Anglii inaczej aniżeli z filmów! To w filmach Anglia była „jak żywa”!

Szczegółów obiadu nie pamiętam, poza piękną porcelaną, czterema widelcami i czterema nożami z każdej strony talerza. Wolno „zabierałem” się do sztućców, podpatrując innych, aby wziąć właściwy, w odpowiednim momencie.

Po deserze ktoś zaproponował grę w tenisa. Naturalnie, na przydomowym korcie.

Zaproszenie do gry obejmowało również mnie. Musiałem odmówić wymawiając się późną porą i pociągiem, którym miałem wracać do Londynu. Nie mogłem pozwolić na to, aby ci arystokraci dowiedzieli się, że ja nigdy w życiu jeszcze nie trzymałem w ręku rakiety! Takie przecież mieli o mnie dobre zdanie!

Zbliżał się czas wyjazdu. Skontaktowałem się z Aliną, która wyszła za mąż za Anglika i od 1970 roku mieszkała w Bedford. To miasto leży w połowie drogi pomiędzy Cambridge i Oxford, około 60 km od Londynu.

Na trzy dni przed terminem odlotu do Amsterdamu, pojechałem do Bedford. Alina była w tym czasie przedstawicielem firmy farmaceutycznej i od rana do wieczora zajęta była „wciskaniem” nowych leków okolicznym lekarzom. Jej mąż znalazł czas, aby pokazać mi Cambridge i Oxford. Po pobieżnym zwiedzeniu Cambridge, podobnie jak w Paryżu, położyłem się na trawniku, aby odpocząć i … zasnąłem na kilka godzin.

Wieczorem wróciłem do Bedford. W nocy obudził mnie ból. Potworny ból. Ku mojemu zdziwieniu obudziłem się w pozycji na kolanach, z nosem w poduszce. W łazience okazało się, że sikam krwią. Moje niewielkie doświadczenie medyczne pozwoliło mi zgadnąć, że to nerki. Ból nie ustępował. Byłem wściekły na siebie za to spanie na trawie. Byłem pewien, że to był powód moich kłopotów. Wyobraziłem sobie, jakie kłopoty może sprawić Alinie chory gość. Rano okazało się, że w swoich zestawach leków Alina miała również środki przeciwbólowe. Fortral pozwolił mi funkcjonować dalej. Nawet pojechałem od Oxfordu, ale nie udało mi się z tego miasta niczego zapamiętać. Ból trwał.

Wieczorem wróciłem do Londynu, a następnego rana odleciałem PLL LOT, do Amsterdamu. 

 

[1]Dworzec Północny.

[2]Białe, klifowe skały Dover, bardzo charakterystyczne dla tej części wybrzeża Anglii

[3]V koncert fortepianowy Czajkowskiego, w nowobudowanym Queen Elizabeth Festiwal Hall.

[4]“Syn marnotrawny” brytyjskiego kompozytora Benjamina Brittena, w operze Covent Garden.

[5]Alkoholizowane wino tworzone przez dodanie brandy. Nazwa powstała od miejsca pochodzenia – miasta hiszpańskiego – Jerez (czyt.: herez, z akcentem na ostatniej sylabie) i trudności, z jaką Anglicy wymawiają tę nazwę.

[6]Rozrywka.

 

Dodaj komentarz