ODCINEK 32 1978 Mój "American dream"

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 32 1978 Mój "American dream"

Co dalej? Możliwości Dawida załatwienia mi pracy wyczerpały się. Terenia okazała się moim ratunkiem. Poprosiła swojego męża – Johna, aby mnie „wypróbował”. I tak oto rozpoczęła się moja amerykańska kariera, która rozwijała się z tygodnia na tydzień. Zacząłem od pracy przy desce kreślarskiej, gdzie nie wykazałem się twórczymi umiejętnościami, potem przeniesiono mnie na stanowisko, gdzie precyzyjną robotę wykonywali głównie Azjaci. Z trudem radziłem sobie pracując nachylony nad ostro podświetlonym szklanym stołem, na którym wyklejałem wielkie plansze układów drukowanych płyt głównych komputerów. Dziś to rzecz powszechnie znana, a wtedy nie miałem bladego pojęcia, do czego to służy.

Mój „American dream[1] polegał na tym, że pewnego dnia dziewczyna z działu sprzedaży musiała wziąć urlop i wyjechać do Europy na pogrzeb teścia. John zaryzykował. Przeniósł mnie na jej miejsce. W ciągu jednego dnia poczułem się zupełnie inaczej. Miałem ambitną, samodzielną pracę. Nieważne, że kiepsko płatną. Początek był trudny. Rozmowy telefoniczne z firmami, które składały zamówienie stanowiły pierwsze wyzwanie, potem nadążanie z nadmiarem obowiązków i wiele pomniejszych zadań trzymały mnie w napięciu przez cały dzień pracy. Stopniowo zacząłem sobie nieźle radzić ku niekłamanemu zdziwieniu Johna i wszystkich pracowników „Echo Design”. Terenia była ze mnie dumna. Dawid był nieco zazdrosny, że to nie on załatwił mi tę pracę.

Po hotelu Pana Lachmanna z Patterson, „Echo Design” z San José był radosnym miejscem, gdzie wszyscy uśmiechali się do siebie, wymieniali pozdrowienia i zadawali nieśmiertelne „How are you doing?”[2] Wręcz wzruszali mnie wszyscy koledzy z pracy, gdy każdy czuł się w obowiązku zajrzeć do mojego małego „biura sprzedaży” i machając ręką wołać jedno ze standardowych zdań kilka razy dziennie. Wiele godzin dziennie, a czasem i nadgodzin spędzałem w mojej kanciapie bez kontaktu z resztą pracowników. Czasami „chciało mi się do człowieka”. Gdy próbowałem zagadnąć kogokolwiek odpowiadając dłuższą sekwencją na pozdrowienie, szybko przekonałem się, że zainteresowanie moją osobą kończy się na tym etapie właśnie. Oddanie uśmiechu, prosta odpowiedź, a przede wszystkim brak problemów, tego oczekują Amerykanie od codziennych kontaktów w pracy. Nie chcą słyszeć żadnych „pogłębionych” odpowiedzi.

- Everything fine?-

- Good![3] Na tym kończy się przyjacielska rozmowa. I nie należy oczekiwać niczego więcej, nie narażając się na frustrację, że nasza własna empatia nie spotyka się z wzajemnością!

Wielokrotnie dyskutowaliśmy na ten temat z Terenią i Dawidem, który znał już Polaków i widział istotne różnice kulturowe. Każda ze stron podkreślała zalety zachowań międzyludzkich własnych społeczeństw. Dyskusja była czasami ostra. Strony pozostawały przy swoich racjach. Pomimo spożywania środków „zmiękczających” przeciwnika.

Chyba na początku października wieczorem, znalazłem w domu gazetę, którą Dawid zostawił dla mnie. Spojrzałem na tytuł i zlekceważyłem resztę, myśląc – Dawid chce, abym czytał gazety sprzed miesiąca! O śmierci Pawła VI! Ja już to wiem! - Po chwili spojrzałem na tytuł jeszcze raz, potem na zdjęcie, zacząłem czytać i zrozumiałem. Jan Paweł I umarł po 33 dniach pontyfikatu! Dłuższą chwilę nie mogłem pozbierać myśli.

Dawid pochodził z rodziny mormonów kalifornijskich, ale jak wcześniej pisałem, od dawna był człowiekiem wyzwolonym i nie praktykował żadnej religii. Wiedział, że my Polacy wszyscy jesteśmy katolikami. Sprawy religijne generalnie mało go obchodziły (wręcz ostro krytykował mentalność katolicką i innych religii). Jego młodzieńczy epizod hippisowski trwał dość długo, a to zupełnie nie przystawało do rygorystycznych zasad moralnych mormonów. Późniejsze sportowe życie surfera miało wystarczającą liczbę ograniczeń, aby Dawid nie zszedł na tzw. niewłaściwą drogę. Wychowanie wśród mormonów pozostawiło dobre podstawy, a przede wszystkim poczucie obowiązku, uczciwość i odpowiedzialność za swoje czyny. Umuzykalnienie, oczytanie oraz kontakty z Europą i Europejczykami, w znacznym stopniu pozytywnie odróżniały Dawida od całej masy amerykańskich „luzaków”, dzięki czemu w większości spraw dobrze rozumieliśmy się. Mimo to, kilka razy powiedział – Te wasze europejskie standardy współżycia międzyludzkiego, czasami są męczące, a nawet irytujące. – Odpłacałem mu się – To „wasze” pozorne luzactwo i styl życia ukrywają kompleksy i bark szczerości.

W porze lunchu mieliśmy obowiązkową godzinną przerwę, którą i tak spędzałem w pracy jedząc kanapki przywiezione z domu. Większość pracowników wychodziła na lunch do restauracji, a niektórzy zamawiali coś z firmy cateringowej. Po kilku tygodniach pracy było mi głupio, że nie robię tego samego, co inni i prawie zawsze odmawiam wspólnych wyjść na lunch. Postanowiłem jeździć o tej porze do domu. Tak mówiłem w pracy, a tymczasem wsiadałem w samochód i jechałem na parking innej firmy i tam wciskałem w siebie moje kanapki. Któregoś dnia, z radia samochodowego usłyszałem część wiadomości i podniecony głos spikera, który wybełkotał jakieś polskie nazwisko. Nie zrozumiałem tego nazwiska, ani kontekstu informacji. Wszystko wyjaśniło się, gdy wróciłem do pracy.

Większość kolegów wiedziała, że jestem z Europy, a część nawet pamiętała, że z Polski. Te informacje o mnie były tylko jednym obciążeniem więcej dla spokojnych mózgów Amerykanów, którzy za wszelką cenę chcą mieć luz. Nikt nie dociekał, co to znaczy być Europejczykiem w Kalifornii, nikogo nie interesowało, co się dzieje w Polsce. Byłem po prostu jeszcze jednym „complicated case[4] (pierwszym była przecież żona właściciela – Terenia). Woleli nie zagłębiać się w szczegóły!

Szesnastego października 1978 roku wszystko, może nie wszystko, ale na pewno wiele się zmieniło. Po powrocie do pracy przez godzinę miałem „wycieczki” pracowników „Echo Design” w swoim biurze. Teraz wszyscy chcieli wiedzieć, kto to jest Voytyla (tak z trudem wymawiali), dlaczego Polaka wybrano na papieża. Zadawali całe mnóstwo pytań, na które nie bardzo miałem odpowiedź. I tak oto, dzięki temu historycznemu zdarzeniu Polska znalazła się w centrum uwagi, a ja sam stałem się znany, popularny i wart dłuższej rozmowy. Chyba patrzono na nie z większym szacunkiem. Albo mi się tak wydawało.

Dawid bardzo chciał mi wynagrodzić stratę pracy w firmie cateringowej, bo tam zarabiałbym więcej. Organizował spotkania towarzyskie ze swoimi kolegami programistami. Wszyscy chcieli mnie poznać, bo Dawid zareklamował mnie jako wyjątkowo zabawowego faceta, który rozrusza każde towarzystwo. Zapomniał, że Amerykanie, to nie „każde” towarzystwo.

Większość sobót pracowałem dodatkowo do 17.00. Wracałem do domu wykończony po całym tygodniu pracy. I wtedy Dawid ściągał kolegów, z którymi jechaliśmy do San Francisco, aby odbyć tzw. „clubbing[5], a w każdym barze drink kosztował 5 – 7 dolarów, co dla mnie było sumą przekraczającą moje zarobki za jedną godzinę pracy. W Ameryce oczywistą sprawą jest płacenie za siebie!!

W kolejną sobotę odmówiłem wspólnej „zabawy” tłumacząc się zmęczeniem, co i tak było prawdą. Wtedy Oskar stwierdził – Wcale nie jesteś taki rozrywkowy jak cię Dawid przedstawiał.

W ramach rewanżu, Dawid był bardzo aktywny w organizowaniu rozrywek dla mnie, bo pamiętał, że Polacy bardzo się nim zajmowali podczas jego wakacji u nas w kraju. Zaprosił do domu kilkadziesiąt osób na jedną z sobót pod koniec października i „wyprawił” Halloween party. Wszyscy mieli przyjść przebrani, a tematem tej przebieranki był kultowy film z 1975 roku, „The Rocky Horror Picture Show”. Jak przystało na seks horror rzecz polegała również na przebieraniu się za kobiety. Większość facetów przyszła na naszą imprezę tak przebrana. A część za inne postacie z horroru. Było zabawnie. Ja nie miałem pojęcia, na czym zabawa z tym filmem polega i dlatego z pomocą Tereni przebrałem się hinduskiego zaklinacza węża, bo moja wyraźna niedowaga upoważniała mnie do tego. Pasowałem do reszty towarzystwa jak garbaty do ściany. Trochę whisky i po raz pierwszy palony haszysz spowodował, że „odleciałem” dość szybko i przestała mnie peszyć moja odmienność. Wśród przebierańców wypatrzyłem równie „nieprzystosowaną” postać – Babę Jagę na miotle. Jane[6], jak się potem okazało, też nie znała filmu. Szybko doszliśmy do porozumienia i spędziliśmy ze sobą resztę wieczoru poznając się bliżej. Dla Jane byłem dość interesującym, bo egzotycznym gościem imprezy, a ona dla mnie wybawieniem w rozgadanym towarzystwie znającym się nawzajem, nie bardzo mającym ochotę wdawać się w rozmowę z kimś, kto nie wiedział i nie „kumał” kultowego filmu. Przed północą wszyscy wyjechaliśmy do Palo Alto, do kina, gdzie w każdą sobotę, od lat, dają „The Rocky Horror Picture Show[7]. Pamiętam tylko znakomitą zabawę wszystkich widzów i tłumek tańczących pod ekranem. Reszta pozostała narkotycznym wspomnieniem.

Kilkakrotnie odwiedziłem Jane w jej ogromnym, typowo kalifornijskim domu zbudowanym z pięknego drewna sekwoi kalifornijskiej, znanego jako „redwood”.[8] Peter, mąż Jane był profesorem na Uniwersytecie Stanford i znanym lokalnym intelektualistą. Obydwoje byli znacznie starsi ode mnie. Peter z pobłażaniem tolerował moje wizyty i nasze wspólne z Jane wypady na wieczorne kolacje do francuskiej restauracji w centrum Palo Alto. Spotkania z Jane były dla mnie ciekawą odmianą, bo całkowicie odrywały mnie od mojej amerykańskiej codzienności i pracy. Dzieliłem się z nią wszystkimi wątpliwościami na temat mojej przyszłości w Stanach, o czym Dawid nie miał już cierpliwości rozmawiać.

To właśnie Jane wysłuchiwała moich wynurzeń i krytyk społeczeństwa kalifornijskiego, którego wysoki standard życia wymusza ciągłą walkę o pieniądze i konieczność dostosowywania się do wymogów grupy społecznej, poza którą nie sposób funkcjonować. Ta presja powoduje, że z czasem zatraca się poczucie sensu życia. „Robienie pieniędzy” staje się celem samym w sobie. Zadziwiające było dla mnie to, że Amerykanie nie grają w tenisa. squash’a, czy soccer’a,[9] a chodzą na lekcje tenisa, squash’a i soccer’a. Nie pływają, czy grają w brydża, a biorą lekcje pływania i gry w brydża. Wszystko robią pod czyimś kierunkiem i pod kontrolą. Każdy Kalifornijczyk zaliczył przynajmniej jeden lub kilka kursów psychologicznego wsparcia w grupie. Te psychoterapie grupowe przyjmują formy od łagodnych spotkań ludzi o wspólnych problemach, pod kierunkiem kasującego forsę lidera, do agresywnych, robiących ludziom „wodę z mózgu”, uzależniających ćwiczeń psychologicznych. Za duże pieniądze tych niesamodzielnych ludzi.

Dość popularnym prezentem, w czasie, kiedy byłem w USA, był krótki kurs wybranej przez zainteresowanego formy „co-counsellingu[10]

Wtedy sądziłem, że ja nie potrzebuję takiej pomocy i, że radzę sobie sam ze swoimi małymi i większymi problemami. Chyba się myliłem.

Wtedy wydawało mi się, że ja nie nadaję się, a co ważniejsze nie chcę funkcjonować w tak skomercjalizowanym i zmaterializowanym społeczeństwie. Jakże głęboko tkwiły jeszcze we mnie zaszczepione przez komunistów poglądy na życie! Dziesięć lat później miałem przekonać się, że takie same reguły życia i mnie będą dotyczyć.

Na początku listopada zrobiło się chłodniej. W Los Altos rano temperatura spadała do około 5 st. C. W San José nadal było gorąco, ale temperaturę poniżej 30 st. C, mimo wilgotności, można było już znieść. W wolne soboty Dawid zapewniał mi dodatkową atrakcję: wstawaliśmy o szóstej rano, bez śniadania, pakował swoją deskę surfingową (przypominam – bez żagla!), swoje ubranko z gąbki, ładował psa - Zatnę[11] i mnie do starego bmw bez klimatyzacji i jechaliśmy około 60 kilometrów do Santa Cruz, na wybrzeże Pacyfiku. Tam Dawid rzucał się na fale, gdzie w zimnej wodzie, przy dość silnym wietrze „łapał” te największe. Ja, przytulony z zimna do Zatny, siedziałem na plaży przyglądając się kilkunastu szaleńcom, którzy, z nieznanych mi powodów, z rozkoszą moczyli się[12] w zimnej wodzie. Po mniej więcej godzinie lub dłużej, skostniały Dawid wychodził z wody, pakowaliśmy samochód, zabieraliśmy psa, o ile mi nie uciekł i jechaliśmy do najbliższego sklepu, gdzie Dawid kupował sobie chipsy, dużo chipsów i coca-colę. W drodze powrotnej to ja siedziałem za kierownicą, a Dawid „po śniadaniu” spał smacznie na rozłożonym siedzeniu. Którejś kolejnej soboty zrezygnowałem z tej atrakcji, a Dawid absolutnie nie mógł zrozumieć powodu.

 

[1] Amerykański sen.

[2] Jak leci?

[3] - Wszystko w porządku? – Wspaniale! – To dobrze!

[4] Skomplikowanym przypadkiem.

[5] Zaliczenie przynajmniej 5 barów i klubów.

[6]Czyt.: Dżejn.

[7]Podczas seansu spotykają się w kinie ludzie w ubraniach takich jak w filmie i wszyscy recytują filmowe dialogi oraz tańczą pod ekranem zgodnie ze scenami filmu.

[8]Czyt.: redłud.

[9]Czyt.: skłasz i soker. Piłka odbijana rakietami o ściany zamkniętego pomieszczenia i piłka nożna.

[10]Grupy wsparcia.

[11]Piękny, duży samiec husky, który nie znosił uwięzienia w domu i regularnie „urywał” się na dłuższe lub krótsze wycieczki, po których Dawid odbierał go z różnych schronisk dla zwierząt, płacąc za przechowanie i mandat.

[12]Większość czasu surfer leży na desce i czeka na tę właściwą falę.

Dodaj komentarz