ODCINEK 33 1978 Pożegnanie Kalifornii

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 33 1978 Pożegnanie Kalifornii

Z Terenią widywałem się dość często wieczorami po pracy. Z Los Altos do Los Altos Hills było tylko 15 kilometrów, więc wpadałem do domu Tereni i Johna regularnie. Mankamentem tych wizyt było to, że John bardzo lubił uczestniczyć w naszych rozmowach. Głównym jego celem było wykazanie, że mój ewentualny powrót do Polski pozbawiony jest jakiegokolwiek logicznego sensu. - Jesteśmy prawie rówieśnikami (trzy lata różnicy na moją korzyść), ja jestem milionerem – mówił - a ty nie masz nic, pomimo iż przerastasz mnie wykształceniem, znajomością języków, obyciem w świecie i tak dalej, i tak dalej. Tylko Ameryka może dać ci szansę stania się „normalnym” człowiekiem - dokończył. Były to trudne dla mnie rozmowy, bo temat był drażliwy. Mój wewnętrzny konflikt pozostał we mnie na zawsze. Z jednej strony pociągała mnie łatwość, z jaką radziłem sobie z amerykańską rzeczywistością, a z drugiej działało moje wcześniejsze postanowienie, że nie zostanę w USA, bo generalnie trudno mi tam odnaleźć siebie samego jako człowieka. Mimo wielu przyjaciół wokół mnie, boleśnie odczuwałem samotność.

Któregoś wieczoru, oboje z Terenią czuliśmy się kiepsko psychicznie, każde z nas dołowane było swoimi problemami. Postanowiliśmy pójść do kina, aby się rozerwać. Nie wiedząc nic na temat tego filmu, wybraliśmy się na „Midnight Express”. Prze dwie godziny siedzieliśmy wciśnięci w fotele oglądając jeden z bardziej przygnębiających filmów, jakie dotąd widziałem. Film był tak szokujący, męczący i nawet przerażający (oparty na faktach), że zupełnie zapomnieliśmy o własnych problemach, bo przygnębiły nas cudze. Po kinie musieliśmy pójść na dużą wódkę, aby to przetrawić. Odtąd, gdy mam kłopoty, żartuję, że najlepsze lekarstwo na „deprę” to terapia wstrząsowa – jakiś makabryczny film!

Zbliżał się mój wyjazd do Polski. Na moje pożegnanie Dawid wymyślił organizację imprezy pod tytułem „TheOpera Night for Music Lovers[1] Chyba już wspomniałem, że sam był bardzo muzykalny i grywał na fortepianie, który stał w salonie jego domu. Nie lubił Chopina.

Przygotował pięknie wydany szczegółowy program imprezy, która obejmowała spotkanie u nas w domu, krótki recital fortepianowy w wykonaniu własnym, spektakl „La Bohème[2] Pucciniego w Operze San Francisco i kolację we francuskiej restauracji w Palo Alto[3].

Wszystko zorganizował sam. Ustalił z kilkunastoma znajomymi, których zaprosił, że pokryją wspólnie koszt mojego biletu do opery oraz kolacji w restauracji. Wszystko udało się znakomicie. Pamiętam brawa na stojąco dla scenografii (!), gdy w drugim akcie podniosła się kurtyna i naszym oczom ukazała się bożonarodzeniowa ulica Paryża z padającym śniegiem! Sam spektakl operowy też się wszystkim bardzo podobał.

Kolacja przebiegała bez przeszkód. Każdy zamawiał, na co miał ochotę. Przecież sam miał płacić. Nie wiem, skąd Dawidowi przyszedł do głowy szatański pomysł zmiany ustalonego porządku imprezy i sposobu rozliczenia kolacji. Zaproponował, aby za całą kolację (10 uczestników) zapłaciła jedna osoba! Ta, która przegra konkurs! – Jaki konkurs? Świetny pomysł! Great. Let’s go for it![4] – wszyscy ze śmiechem zgodzili się ochoczo. Lekko skuliłem się w sobie, bo czułem, że coś niedobrego się szykuje.

Rozkręcony udaną imprezą, „rozrywkowy” Dawid postanowił rozruszać towarzystwo i stwierdził, że przegrany to ten, kto będzie miał najniższą sumę cyfr na swojej karcie kredytowej. Można wyjąć tylko jedną. Zacząłem w myślach błagać los, aby ukarał Dawida i żeby to padło na niego. Niestety! Przegrała Barbara, koleżanka Dawida z pracy. Wszyscy zarykiwali się śmiechem z wyniku. Za chwilę kelnerzy podali „the check[5]. Zapanowała cisza. Wszyscy bez słowa przekazywali sobie rachunek z rąk do rąk. Przez chwilę siedzieli ze spuszczonymi głowami. Syn Barbary (bardzo dorosły!) zaproponował, aby konkurs unieważnić, że to był żart, że tak nie można, że to śmieszne… Dawid upierał się przy swoim. - Konkurs przegrany! – śmiał się. Barbara godnie nie zabierała głosu. Czekała na rozwiązanie dylematu. Ktoś rzucił – OK., my zapłacimy napiwek. - Barbara zapłaciła 500 dolarów USA swoją kartą kredytową, a całe towarzystwo z trudem uzbierało 30 dolarów gotówką na napiwek. Skromnie dorzuciłem moje 20. Zarabiałem miesięcznie około jednej dziesiątej pensji przeciętnego programisty – współuczestnika tej imprezy.

Zbliżała się data powrotu do kraju. John był pewien, że przekonał mnie do swoich racji, które przedkładał mi coraz częściej i wierzył, że będę dla niego pracować jeszcze długo. Poczuł się rozczarowany i zawiedziony moją decyzją. Ponowił swoją propozycję i poparł ją konkretami organizacyjnymi i finansowymi. Warunki były zupełnie przyzwoite, chociaż nie rewelacyjne. John przekonywał mnie oraz obiecywał, że jeżeli zostanę w „Echo Design” przez rok, on zarobi na mnie milion dolarów, a ja nabiorę takiego doświadczenia, że będę zupełnie niezależny na amerykańskim rynku pracy i będę mógł dokonywać własnych wyborów. Wiedziałem, że poradziłbym sobie z każdym wyzwaniem, z wyjątkiem jednego – samotnego funkcjonowania w mało empatycznym społeczeństwie amerykańskim.

Terenia uważała, że powinienem wykorzystać swoją szansę i zostać, inni znajomi również, ale Dawid, który był przekonany, że mnie zna już trochę lepiej, jednoznacznie twierdził, że Ameryka nie jest dla mnie. Nie wchodząc w szczegóły, uznawał mnie za przesadnego nadwrażliwca o zbyt wysokich standardach, którym ubogie emocjonalnie amerykańskie społeczeństwo może nie sprostać! Jedno z jego ostatnich zdań wypowiedzianych do mnie przed odlotem: - Your standards are too high for this society![6]

Z amerykańskiej perspektywy postrzegałem moje życie w Polsce całkiem pozytywnie. Wydawało mi się, że powoli ulegało ono korzystnym odmianom. Zmiana pracy z uczelni na firmę handlu zagranicznego dała mi niezależność finansową, miałem szanse awansu, istniały perspektywy wyjazdów służbowych na Zachód. W garażu czekał na mnie mój maluch. Na tamtym etapie niewiele więcej oczekiwałem od życia…. Życie polityczne w kraju, na razie, toczyło się poza mną.

Nie chciałem robić przykrości Tereni i Johnowi, którzy w kolejnych rozmowach, w pięknych kolorach malowali przede mną moją amerykańską przyszłość. Po przemyśleniu wszystkich ewentualności, obiecałem, że za pół roku przyjadę do Kalifornii jeszcze raz. Potrzebowałem tego czasu na dokonanie zmian w moim życiu w Polsce i ponowne uzyskanie paszportu oraz wizy. Był jeszcze jeden ważny powód, dla którego bardzo chciałem wrócić do kraju. Tego argumentu nie chciałem poruszać z Johnem. Jego empatia nie obejmowała mojego życia osobistego.

Pożegnałem się ze wszystkimi i w dniu święta Thanksgiving[7] poleciałem do Los Angeles, gdzie na lotnisku miał czekać na mnie Mykoła. Wraz z żoną Walą, obydwoje już na emeryturze, od roku mieszkali w małym domku na obrzeżach Los Angeles. Motel Los Amigos został sprzedany.

W Los Angeles wyjątkowo długo trwało oczekiwanie na bagaże, których dość sporo targałem do Polski Sądziłem, że Mykoła cierpliwie stoi przed wyjściem dla przylatujących pasażerów. Mykoła, Amerykanin od ponad czterdziestu lat, nie wyobrażał sobie takich opóźnień. - W tym kraju to niemożliwe! – wyjaśniał mi potem. – Z panem Jackiem, coś się musiało stać! Na pewno się zgubił! Nie może trafić do wyjścia! W ogóle, biedny, błąka się po lotnisku! – I udał się do informacji głównej, aby nadać stosowny komunikat. W tym czasie wyszedłem już z sali przylotów. Przez małą chwilę, istotnie, czułem się zagubiony. Góra bagaży na wózku, tłum ludzi, a Mykoły nie widać. I nagle z głośników rozlega się komunikat z moim nazwiskiem. Nawet można je było zrozumieć. Komunikat brzmiał dość dramatycznie, że jeżeli znajduję się w obrębie lotniska, jestem proszony o zgłoszenie się do tego i tego miejsca. Dobrze, że Mykoła miał zaufanie do mojego angielskiego!

Thanksgiving u Wali i Mykoły był bardzo radosnym dniem spędzonym, wśród serdecznych ludzi. Oboje wspominali nasz pobyt z Ewą w Browley. Ku mojemu zdziwieniu pamiętali nawet drobne szczegóły, chyba głównie dlatego, że po naszym wyjeździe bardzo często o nas rozmawiali, komentując nasze zachowanie, które im przypadło do serca.

Wala, zgodnie z amerykańskim zwyczajem, upiekła ogromnego indyka i oprócz tego przygotowała inne frykasy kuchni ukraińskiej. Następnego dnia pojechaliśmy do Disneylandu. Mykoła bardzo chciał mnie tam zawieźć, aby mi sprawić przyjemność, bo przez przypadek wspomniałem, że bardzo mi się podobało w tym parku rozrywki, za pierwszym razem. Nie był to najlepszy pomysł, bo Mykoła chodził już z trudem, a w Disneylandzie odległości są znaczne. Tam się wprawdzie tylko wolno spaceruje od atrakcji do atrakcji, ale spędza się kilka lub kilkanaście godzin na nogach. Troska Mykoły o mnie polegała również na tym, że nie pozwolił mi oddalić się ani na chwilę oraz oglądaliśmy tylko te miejsca i atrakcje, które jego interesowały. Wszystko dla mojego dobra. Mógłbym przecież zaginąć lub w ogóle coś by mi się stało. Trochę to było męczące, ale doceniałem troskę i serdeczność. Mimo moich protestów, nie pozwolił mi za nic zapłacić!

Po trzech dniach wspaniałego odpoczynku, w czasie którego odsypiałem zaległości w wielkim łożu pościelonym w ukraińskim stylu z poduchami, piernatami i wykrochmaloną, białą pościelą, na rewelacyjnym amerykańskim materacu, czas było kontynuować drogę powrotną do kraju. Obiecałem Wali i Mykole, że jeszcze tu wrócę. Zapraszali gorąco.[8]

Jeszcze w San José kupiłem bilet do Nowego Jorku na całą trasę, ale z przerwami w podróży. Zatrzymałem się, więc w LA[9], potem na jedną noc u polskiej rodziny w SLC[10], następnie miałem kilkugodzinną przerwę w Denver (Stan Kolorado), a w końcu wylądowałem w Nowym Jorku. Miałem uczucie, że wracam do mojego miasta, gdzie czułem się jak w domu. Trochę w tym przesady, ale było to miłe uczucie. Wracałem do Polski, ale przed sobą miałem jeszcze kilka wspaniałych dni w NY!

Zbliżało się Boże Narodzenie. Kręciło mi się w głowie właściwie od wszystkiego, co wtedy tam zobaczyłem. Po raz pierwszy byłem na Zachodzie w okresie BN. Oszołomił mnie niewyobrażalny nadmiar wszystkiego, tłumy w centrum Manhattanu, olśniewające dekoracje domów towarowych, setki świętych Mikołajów przed nimi, z gromadkami rozradowanych dzieci. Na ulicach tłok, pełno różnego typu żebrzących, którzy nie wyglądali na biednych, również niewidomi, a przy nich mali złodzieje wyciągający im pieniądze skąd się da. W tym tłumie i hałasie trudno było kontrolować cokolwiek. Podobała mi się ta atmosfera.

Zatrzymałem się u Divy i Sandy’ego. Jak zwykle radość ze spotkania była po obu stronach. Czasu nie było na nic! Razem „pobuszowaliśmy” po NY. Namawiali mnie do zostania w Nowy Jorku, bo tu, według nich, jest życie! Byli szczęśliwą parą i stwarzali wspaniałą atmosferę w swoim domu.[11]

Odwiedziłem Staszka i Jagę, którzy kupili mały dom w stanie New Jersey. Z zainteresowaniem wysłuchali mojej kalifornijskiej opowieści, zapraszali do siebie na dłużej.

Nieubłaganie zbliżał się czas odlotu do Polski. Wszystko mieszało mi się w głowie. Znowu dylemat. Po co ja tam jadę?

Tym razem bez niespodzianek i łez, na spokojnie wsiadłem do samolotu PLL LOT Ił – 62 „Tadeusz Kościuszko”.

Od tamtej pory odwiedziłem Stany Zjednoczone Ameryki Północnej jeszcze wielokrotnie. Wyłącznie jako turysta.

[1]Wieczór operowy dla miłośników muzyki.

[2]Cyganeria.

[3]Uniwersyteckie miasto blisko S. F-sco, znane z Uniwersytetu Stanford.

[4]Wspaniale! Zróbmy tak!

[5]Rachunek.

[6]Twoje standardy są zbyt wysokie dla tego społeczeństwa!

[7]Dzień Dziękczynienia zawsze jest świętowany w czwarty czwartek listopada.

[8]Mykoła zmarł w 1995. Walę odwiedziłem jeszcze, w czasie krótkiego pobytu w USA, w roku 1999. Korespondowaliśmy i rozmawialiśmy telefonicznie wielokrotnie. Wala zmarła w 2002.

[9]Los Angeles.

[10]Salt Lake City.

[11]Przez kilka lat korespondowaliśmy ze sobą regularnie. W 1994 roku otrzymałem krótki list od Sandy’ego, że Diva zmarła na nowotwór, który rozwinął się w płucach w bardzo krótkim czasie.

Dodaj komentarz