ODCINEK 34 1979 Szwecja służbowo

Obłaskawiając Zachód

ODCINEK 34 1979 Szwecja służbowo

Próba XI

Czerwiec – wrzesień 1979 - Szwecja 

Decyzja o powrocie do kraju okazała się słuszna ze wszech miar. Po raz pierwszy nie odczuwałem żadnego stanu depresyjnego wywołanego „chorobą powrotu”, która była udziałem większości pracujących na Zachodzie. Jedynym lekarstwem na tę chorobę, jak sądzili „pacjenci”, był natychmiastowy wyjazd z Polski. A mnie chwilowo było bardzo dobrze w kraju.

Wróciłem do moich spraw, do pracy, która stała się o wiele łatwiejsza od czasu, gdy „śmigałem” moim maluchem, dodatkowo uczyłem języka angielskiego i hiszpańskiego, co przynosiło satysfakcjonujące dochody, przestałem przejmować się sytuacją polityczną w Polsce, która i tak nie zapowiadała żadnych zmian. Pozostało zająć się swoim życiem, planować kolejne wyjazdy na Zachód, w formie okresowego leczenia sanatoryjnego. Żeby nie zwariować.

Bo z wyjazdów na krótsze lub dłuższe pobyty nie miałem zamiaru zrezygnować.

Możliwości zaczęły pojawiać się same. Kuratorium ogłosiło konkurs na kilka stanowisk nauczycieli chemii w Wenezueli. Wprost nie mogłem uwierzyć! - Czyżby po latach miał urzeczywistnić się, drogą legalną, mój plan, który wtedy zakładał rozstanie z ojczyzną na dłużej? – zadawałem sobie to pytanie.

Rozpocząłem żmudną drogę biurokratycznego procesu konkursowego. Przystąpiłem z entuzjazmem do wypełniania góry papierów i biegania po odpowiednich urzędach. Nie zniechęcił mnie nieprzychylny stosunek urzędników, bo naiwnie sądziłem, że moje kwalifikacje i umiejętności pozwolą mi bez problemu pokonać ewentualnych konkurentów.

Minęło dokładnie pół roku, gdy zadzwonił do mnie John. Zadał proste pytanie – Kiedy dokładnie będziesz w Kalifornii? Jesteś tu potrzebny! – Spanikowałem. Nie spodziewałem się, że John upomni się o mnie z taką punktualnością. Nie mogłem i nie chciałem wyjść na niewdzięcznika i kłamczucha. Zdołałem odpowiedzieć tylko, że w najbliższych dniach podejmę decyzję i natychmiast napiszę list wyjaśniając wszystko. Zmieniając temat zapytałem – Co u Tereni?

– Nic szczególnego. Leży tu koło mnie – bardzo spokojnie odpowiedział John.

– Leży? Przecież u was jest już dziewiąta rano -

- Tak, tak leży, with a broken neck[1].

- Czy to znaczy, że ma złamany kręgosłup? – wyjąkałem w kompletnym szoku.

- Tak, miała wypadek samochodowy. Jest po operacji i wszystko jest OK – dość beznamiętnie zrelacjonował sytuację.

- Czy mogę z nią rozmawiać?

Terenia słabym głosem opowiedziała mi zdarzenie sprzed sześciu tygodni. Wracała do domu swoim samochodem, sportowym mercedesem – kabrioletem, jadąc jak zwykle za szybko, niezbyt uważnie i myśląc o wszystkim tylko nie o sytuacji na autostradzie. Do dziś nie wie, czy to była pęknięta opona, przeszkoda na drodze, czy zrządzenie losu, w każdym razie pamięta, że wyleciała w powietrze (niezapięcie pasów uratowało jej życie) i upadła daleko poza autostradą, na skarpie. Samochód koziołkował sam i rozbił się o skałę.

Amerykańska medycyna stanęła na wysokości zadania i dokonała prawdziwego cudu. Po sześciu tygodniach Terenia odbywała rehabilitację w domu, co zajęło jeszcze ponad pół roku. Naturalnie, czynnikiem sprzyjającym powrotowi do zdrowia było posiadanie znakomitego ubezpieczenia, które kosztuje majątek, ale przydaje się przynajmniej raz w życiu.

Wiedziałem, że w tej sytuacji byłbym jeszcze bardziej potrzebny i przydatny w „Echo Design”, ale rozkręcone działania w sprawie Wenezueli ułatwiły mi decyzję i napisałem do Tereni i Johna wyjaśniający list, że muszę dokonać wyboru legalnej pracy w zawodzie i chyba znacznie lepiej płatnej. Praca w Ameryce Północnej stanowiła chwilowo temat zamknięty.

Rok 1979 przyniósł również zmiany w mojej bieżącej pracy. Mój bezpośredni szef dostał propozycję wyjazdu na placówkę handlową do Brazylii, a ja miałem zająć jego miejsce. Zachętę przyjęcia tego stanowiska miała stanowić perspektywa mojego wyjazdu do Porto Alegre[2], gdy wypełni się misja mojego poprzednika. Poczułem się dobrze zmotywowany i zacząłem uczyć się portugalskiego. Późną wiosną tego samego roku dostałem propozycję wyjazdu służbowego do Szwecji, na kontrolę importowanej z Kiruny rudy żelaza. Szwedzkiego nie zacząłem się uczyć.

Zacząłem przygotowania do trzymiesięcznego wyjazdu do Luleå[3], daleko na północnym wybrzeżu Bałtyku, przy granicy z Finlandią.

- A Wenezuela? – myślałem często – co zrobię, gdy sfinalizuje się wyjazd do Ameryki Południowej?

Zostałem pozbawiony konieczności rozwiązywania tego dylematu. Do dzisiaj nie przyszła żadna odpowiedź z żadnego biura, z żadnej instytucji ani organizacji, gdzie składałem swoją ofertę w ramach oficjalnego konkursu!

Służbowe wyjazdy, zwane „nadzorami”, które trwały od kilku miesięcy do roku, stanowiły najlepszą premię, jaką firma mogła wypłacić pracownikowi. Walki o takie wyjazdy odbywały się w Centrali (nasza mieściła się w Gdyni), a do nas docierały zaledwie jakieś strzępy informacji o systemie rozdziału przywilejów. Zapewne nikt z Centrali nie chciał jechać kolejny raz do nudnej Szwecji, aby nie wypaść z „wyjazdowej kolejki” do lepszego kraju i to na dłużej, a nie zaledwie na trzy miesiące. I tak oto mnie dostała się ta „gratka”, która miała odmienić moje życie. Osobiste i zawodowe.

Promem POLFERRIES m/f[4] Rogalin, z Gdańska popłynąłem pod koniec czerwca do Nynäshamn, 20 kilometrów na południe od Sztokholmu, a stamtąd już samolotem do Luleå.

Rozpocząłem nudną egzystencję na delegacji, której moim celem było zaoszczędzenie jak największej ilości pieniędzy, bo następny taki wyjazd mógł mi się już nie trafić. Największą atrakcją były białe noce. W całym okresie mojego pobytu, słońce nie zachodziło wcale. Miałem to szczęście, że lato 1979 na Północy było bardzo słoneczne i ciepłe, wręcz upalne. W zasadzie nudziłem się odliczając dni do powrotu do domu.

Abelardo, który już na stałe zamieszkał w Malmö, zaprosił mnie do siebie na weekend, w którym przypadały moje imieniny 17. sierpnia. Prezentem był bilet lotniczy na trasie Luleå-Sztokholm-Malmö-Sztokholm-Luleå[5]. Wyjazd na południe Szwecji był znakomitą odmianą w okresie mojej nieciekawej pracy na Północy.

Tydzień przed wyjazdem do Polski, w połowie września znalazłem się przypadkowo w gronie kilkorga Polaków – emigrantów z Polski, a wśród nich była ich koleżanka - Roxana. Pochodziła z Rumunii, w Szwecji mieszkała dopiero niecałe dwa lata. Od niedawna cieszyła się kartą stałego pobytu, którą zdobyła na krótko przed deportacją, która jej groziła. Historia Roxany zafascynowała mnie. W tamtych czasach mogłaby służyć za doskonały scenariusz filmowy, ale nikt się tym nie zainteresował. Oto ta historia:

Ojciec Roxany (nazywany tu Marko), bukareszteński chirurg, był opozycjonistą komunistycznym, w wyniku czego reżim nie pozwolił mu robić kariery w stolicy i wysłał za karę do pracy jako lekarza sanatoryjnego w Mamai, nad Morzem Czarnym. Roxana została w Bukareszcie z matką, lekarzem ginekologiem. Po kilku latach przymusowej separacji, rodzice Roxany rozwiedli się, bo Marko nie zdał testu samotności i dość często zmieniał partnerki. Roxana zawsze trzymała stronę ojca, ale musiała mieszkać z matką ze względu na warunki mieszkaniowe i planowane studia anglistyki na Uniwersytecie Bukareszteńskim. Na studiach miała kłopoty z władzą, bo zbyt jawnie krytykowała system. Zabroniono jej przystąpienia do obrony pracy magisterskiej. Przyszłość wyglądała źle.

Marco miewał romanse również z turystkami z Zachodu licznie przybywającymi nad Morze Czarne. Jedną z nich była dziewczyna ze Szwecji (nadaję jej imię Ingrid). Ich romans trwał dłużej niż jeden sezon. Kochankowie zaprzyjaźnili się i nabrali do siebie zaufania. W czasie kolejnego urlopowego pobytu Ingrid w Rumunii, Marko użalał się nad beznadziejną sytuacją dwudziestopięcioletniej Roxany i brakiem perspektyw dla niej w Rumunii. Ingrid miała przygotowany plan.

Namówiła swojego dwudziestosiedmioletniego kolegę Bosse’go[6], z małego miasta Boden[7], które leży niedaleko Lulei (Ingrid też tam mieszkała), do przyjazdu do Rumunii. Bosse odwiedził Bukareszt trzykrotnie w jednym roku. Znajomi, dowiedzieli się najpierw, że Roxana ma chłopaka ze Szwecji, potem narzeczonego. W końcu, wystąpiła do rządu swojego kraju o zgodę na ślub z obcokrajowcem. Tak, tak, to Ceauşescu osobiście podpisywał takie zgody, a oczekiwanie na otrzymanie jej trwało około pół roku. To dobry test dla wahających się zakochanych.

Bosse wykonał zadanie, o które go poproszono i cierpliwie czekał na kolejny wyjazd do Rumunii na ślub z Roxaną, dla dopełnienia białego małżeństwa. W Boden zamieszkał ze swoją dziewczyną Kerstin, której opowiedział o udziale w planie wywiezienia Roxany z Rumunii.

Czas płynął, Ceauşescu przeciągał sprawę. Minął rok. Kerstin spodziewała się dziecka. Bosse nie odpowiedział na list Roxany, w którym była informacja o zgodzie na ich ślub. Roxana odważyła się sięgnąć po telefon. Telefon odebrała Kerstin. Rozmowa była krótka. Kerstin przekazała Roxanie swoje zobowiązanie, że dopilnuje, aby Bosse pojechał do Rumunii w wyznaczonym terminie, na ślub.

Rok po ślubie, po niezliczonych formalnościach biurokratycznych rodem z dwóch krajów, reprezentujących dwa nieprzystające systemy społeczne, Roxana dostała paszport rumuński i wizę szwedzką na sześć miesięcy. Pewnego dnia stanęła w drzwiach domu Kerstin i Bosse’go. Kerstin miała dwoje dzieci na ręku. Oficjalna żona zajęła poddasze domu swojego męża, który na niższych piętrach mieszkał ze swoją sambo[8] i dwojgiem dzieci.

Co było dalej?

Dalej to opowieść o dzielnych przyjaciółkach - Roxanie i Kerstin, które przez prawie dwa lata stawiały czoło rygorystycznym przepisom emigracyjnym Szwecji. Bosse trzymał się od tego wszystkiego z daleka, łaskawie zgadzając się na wszystko i podpisując niezbędne dokumenty, nie przeciwstawiając się pomysłom swojej „sambo”. Przepisy imigracyjne w Szwecji są bezwzględne. Jeżeli w ciągu dwóch lat ustaje powód, dla którego imigrant przyjechał do Szwecji, traci on prawo do karty stałego pobytu PUT[9] i musi opuścić kraj. Roxanie groziło bezapelacyjne wydalenie ze Szwecji.

Małżeństwo Roxany stało się nieważne, skoro jej mąż miał inną kobietę, a z nią dzieci. Naturalnie, nikt nie opowiadał stosownym władzom, że nie istniało ono z założenia. Dla dopełnia obrazu skomplikowanej sytuacji: Ojciec Kerstin był policjantem pracującym w urzędzie imigracyjnym!

Kerstin podjęła dramatyczną decyzję. Postanowiła, że to ona „oficjalnie” odejdzie od swojego partnera, skoro pojawiła się jego żona, której „ślubował”zanim poznał matkę swoich przyszłych dzieci. „Oficjalnie” to Kerstin zamieszkała na poddaszu razem z dwojgiem dzieci. „Oficjalnie” Roxana przejęła rolę prawowitej małżonki. Przez dwa lata, co sześć miesięcy małżonkowie Roxana i Bosse wzywani byli na policję imigracyjną w celu składania szczegółowych zeznań. Rozmowy te miały na celu ustalenie, czy małżeństwo trwa nadal, czy nie jest fikcyjne. Pytania dotyczyły różnych domowych sytuacji, które zwykle znają tylko małżonkowie. Na przykład, po której stronie łóżka śpi żona, kto zwykle wstaje pierwszy, jaką książkę lub gazetę mąż czytał ostatnio w łóżku itd., itp. Ten sam zestaw pytań zadawano najpierw Bosse’mu – obywatelowi Szwecji, a potem Roxanie.

Po niecałych dwóch latach Roxana dostała wymarzony „PUT” i mogła wyprowadzić się z poddasza do wynajętego w mieście pokoju.

Mniej więcej wtedy zeszły się nasze drogi.

   Spotkanie Roxany, wzajemna wymiana wielorakich doświadczeń obywateli krajów komunistycznych, która odbywała się w niecodziennych warunkach, na pięknej, wręcz sterylnej Północy, w czasie ciepłych, „słonecznych” nocy w wolnym kraju, którego społeczeństwo (a przynajmniej jego przedstawiciele) przejawiają niezwykłą empatię, to wszystko, stanowiło dla mnie najważniejsze wydarzenie całego pobytu w Szwecji.

Zaprzyjaźniliśmy się z Roxaną, chcielibyśmy jeszcze „powspierać się” duchowo, ale czas mojego pobytu szybko się skończył i musiałem wracać do Polski.

 

[1]Ze złamanym karkiem.

[2]Południowa Brazylia.

[3]Czyt.: Luljo.

[4]Motor ferry – prom spalinowy.

[5]Ponad 1200 km w linii prostej.

[6]Czyt.: Buse.

[7]Czyt.: Buden.

[8]Czyt.: Sambu (szw.). Partnerka życiowa.

[9]Permanent upperhålltillstånd (szw.).

Dodaj komentarz